Bulletstorm i widmo kłopotliwego sukcesu
Do premiery Bulletstorm zostały niecałe dwa tygodnie i o grze wiadomo już wszystko, poza jednym: czy odniesie sukces. A jeśli tak, to co z nim zrobić?
12.02.2011 | aktual.: 15.01.2016 15:46
Przeszedłem już całą kampanię dla pojedynczego gracza w Bulletstormie, pograłem trochę za pośrednictwem sieci, jednakże agenci Generała Embargo są czujni i nie pozwalają na podzielenie się konkretną opinią przed wyznaczonym terminem. O tym, co w grze dokładnie znajdziecie możecie przekonać się odpalając demo - mechanika i zabawa strzałami specjalnymi została tam bardzo dobrze przedstawiona. Czy warto na Bulletstorma czekać? Moim zdaniem jak najbardziej tak (na recenzję także, a co!). Czy gra odniesie sukces komercyjny i zobaczymy następne części? Nie mam pojęcia.
Powiedzmy sobie szczerze: Electronic Arts musiało liczyć na to, aby przemocą w Bulletstormie zainteresowały się media głównego nurtu, zwłaszcza tak chętnie bijące na alarm jak konserwatywne Fox News. Nic tak dobrze nie robi na promocję pośród graczy, jak wołanie na larum, że gdzieś tam "biją naszych".
Gdy pod koniec stycznia rozmawiałem z Adrianem Chmielarzem z People Can Fly na temat możliwych kontrowersji w Polsce, odpowiedział w żartach, że nawet byłby w stanie zapłacić za to, aby ktoś się przejął faktem, że w ich grze można zabijać zmutowane ludki. Podjęcie tematu przez Fox News jest zdecydowanie bardziej nośne niż przez TV Trwam czy TVN24. Nie mówiąc już o tym, że dla projektu tej skali, rozpoznawalność i idąca za tym sprzedaż gry w Polsce ma dla twórców znaczenie jedynie prestiżowe.
Najlepsze i najważniejsze w Bulletstormie jest to, że jest grą dla naprawdę szerokiego grona odbiorców, jednakże sprawiedliwie obdziela różne zainteresowane grupy. Niedzielni gracze, którzy raz do roku kupują sobie kolejne Call of Duty aby postrzelać do złych terrorystów, otrzymają strzelaninę, przy której będą mogli się rozerwać. Miłośnicy wirtualnej przemocy otrzymają wirtualną przemoc i będą mogli opowiadać znajomym, jak to rozkwasili komuś głowę. Bardziej ograni z tematem docenią mechanikę gry i liczne żarty z gatunkowych konwencji.
A osoby widzące w grach źródło przemocy, cóż, zobaczą kolejną produkcję spływającą krwią. Chmielarz przekonuje, że przemoc w Bulletstormie nie jest realistyczna, bliższa kreskówkom Looney Tunes niż Pile czy grom pokroju Manhunt, ale obawiam się, że to są zbyt drobne niuanse, aby były czytelne dla mediów głównego nurtu.
Te wstydliwe gry Nie mogę się doczekać jak na premierę Bulletstorm i jego potencjalny rynkowy sukces zareagują polskie media. Gdy ukazała się pierwsza część Wiedźmina można było spokojnie pisać o krzewieniu słowiańskiej kultury, dojrzałej opowieści, problemach rasowych, wielowątkowej fabule itd. Call of Juarez: Bound in Blood był z kolei westernem, czymś co jest czytelne dla każdego. PRL, Karol May, te sprawy.
A tutaj mamy grę, o której, jak sam Chmielarz przyznaje, bardzo trudno opowiadać. W końcu polega na sprzedawaniu gościom kopa w krocze i strzelaniu między oczy. A to już trochę nie przystoi poważnym mediom. Jest to jednocześnie sprawna, pulpowa opowieść sci-fi, ale te jak wiadomo są zazwyczaj czytelne jedynie dla miłośników konwencji. Czy Electronic Arts uda się sprzedać grę w odpowiedniej ilości aby było w ogóle czym mówić? Biorąc pod uwagę, że Medal of Honor, gra pod każdym względem gorsza od Bulletstorm, został wypromowany do poziomu 5 mln sprzedanych egzemplarzy, to jestem dobrej myśli.
Przy czym, choć siedziba People Can Fly mieści się w Warszawie, Bulletstorm jest dziełem jak najbardziej międzynarodowym. Jeśli pamiętacie informacje w rodzaju "DICE pomagało w tworzeniu nowego Need For Speed: Hot Pursuit" czy też "Naughty Dog pomaga przy Killzone 3", to cóż, podobne można byłoby pisać także o grze PCF-u. Na napisach końcowych zobaczycie nazwiska ludzi z całego świata, z Polski, Rosji, Ameryki, Szwecji, Anglii, Chin. Zobaczycie, że przy grze pracowali ludzie z takich zespołów jak DICE czy Danger Close. To dzieło kilkusetosobowego zespołu, które najlepiej pokazuje, że Polacy, jeśli tylko chcą, mogą stać ręka w rękę z innymi w pierwszym szeregu twórców popkultury.
Wiele osób w Polsce sarka, że w Ameryce pewnie nawet nikt nie wie, że to People Can Fly są autorami gry. Oczywiście, EA i Epic uznali, że w kampanii reklamowej łatwiej będzie sprzedać tytuł "twórcami Gears of War" niż "twórcami Painkillera". Ale pamiętajmy, że tego rodzaju "ślepota" jest nie tylko zachodnią przypadłością: wystarczy poczytać komentarze na Polygamii pod zwiastunami LA Noire, aby zobaczyć, dla ilu osób jest to "kolejna gra Rockstara", a nie "nowatorski projekt Team Bondi".
A Bulletstorm, bez względu na to gdzie powstaje, kto go wydaje i w ilu egzemplarzach się sprzeda, jest grą, w którą zwyczajnie warto zagrać. Godzi ogień z wodą i ciekawe, jaka burza z tego wyniknie.
Konrad Hildebrand