Black Knight Sword - festiwal dziwactw od Sudy51 [recenzja]
Gry Sudy51 i jego Grasshopper Manufacture są na ogół wykręcone, a nawet szalone. Black Knight Sword idzie o krok dalej. To jedna z najdziwniejszych gier, z jakimi miałem do tej pory do czynienia.
24.12.2012 | aktual.: 08.01.2016 13:20
Po godzinie spędzonej z „Black Knight Sword” wiedziałem tylko tyle, że jestem ubranym w czarną zbroję rycerzem, a moją misją jest zabicie tajemniczej White Princess. Podczas oglądania napisów końcowych (po około 3 godzinach rozgrywki na niskim poziomie trudności) na dobrą sprawę nie wiedziałem niczego więcej. Tak, minimalizm fabuły jest bardzo mocno odczuwalny w „Black Knight Sword” - a to dość ciekawe odczucie, bo pomiędzy poszczególnymi poziomami oglądamy dziwne plansze, słuchając głosu lektora. Gdzie jest więc haczyk? Kompletnie nie wiedziałem, o co chodzi w scenkach przerywnikowych - raz mówiono do mnie wierszem, z którego nic nie wynikało, innym razem oglądałem obrazki kurczaków. Ale to dopiero początek szaleństwa od Sudy51.
„Black Knight Sword” to dwuwymiarowa platformówka, która czerpie pełnymi garściami z serii „Castlevania”. Chodzi o sposób sterowania postacią i ogólną koncepcję rozgrywki, na którą składa się skakanie po platformach i walka z przeciwnikami. Podstawowym atakiem naszego bohatera jest uderzenie wielkim, dwuręcznym mieczem. Wraz z postępem rozgrywki odblokujecie między innymi mocniejszy, ładowany kilka sekund atak. Do tego dochodzi magia, dzięki której będziecie mogli strzelać w przeciwników latającym duszkiem. Poza tym protagonista potrafi skakać i robić unik, turlając się. Z zabitych przeciwników wypadają serca (nie serduszka, serca), które należy zbierać, a następnie wydawać w pojawiających się co jakiś czas sklepach. Można tam nabyć między innymi dodatkowe życie, uzupełnienie paska zdrowia czy ulepszenie pancerza.
Wizualnie musicie sobie wyobrazić takie połączenie - „Castlevania”, „LittleBigPlanet” i Monty Python. Poziom dziwactw sięga tu bowiem granicy absurdu. Pozwólcie, że wymienię kilka przykładów. Podstawowymi przeciwnikami są tu wielkie, przypominające kartofle głowy, które idą w naszą stronę pomimo tego, że nie mają nóg. Jeden z poziomów wygląda tak, że siadacie na grzbiecie ogromnej kury, czy raczej koguta, i lecicie w prawo, strzelając z jej dzioba kolorowymi kulkami. W międzyczasie musicie zbierać latające ziarenka i zestrzeliwać przeciwników, by na końcu etapu walczyć z wielkim kartoflem, który wraz z Waszymi celnymi strzałami staje się coraz mniejszy. Nie sposób nie wspomnieć o mikrofalówkach. Należy je obić, aby następnie wygrzebać z nich jakąś „znajdkę” - uzupełnienie paska energii czy kilka serc. Pozwólcie, że nie będę wymieniał kolejnych dziwactw, bo to właśnie ciekawość tego, co absurdalnego zobaczę w „Black Knight Sword”, pchała mnie do przodu. A gdyby tego było Wam mało...
Panie doktorze, mamy tu przypadek Ten, kto zajmował się warstwą wizualną „Black Knight Sword”, a w zasadzie koncepcją całego świata, powinien podwoić ilość przyjmowanych psychotropów. Pierwsze wrażenie to japoński teatr - w tle co chwila zmieniają się bowiem plansze, przy czym jedna jest dziwniejsza od drugiej. Ponura kolorystyka intryguje i przytłacza, podkreślając dziwną wyjątkowość BKS. Odgłosy, jakie wydają z siebie przeciwnicy, są najprawdopodobniej jednymi z najdziwniejszych rzeczy, jakie w życiu słyszałem. I sam nie wiem, czy chcę dopuścić do uszu coś bardziej szalonego. Ogólnie - grając w „Black Knight Sword”, czułem się bardzo dziwnie, wokół gry buduje się specyficzna otoczka psychodelii i cały czas zastanawiam się, czy to tylko zlepek dziwnych pomysłów, czy spójna koncepcja mająca drugie dno. A to kusi, by przejść BKS jeszcze raz i głębiej się nad nim zastanowić. Strasznie dziwne, dawno żadna gra nie wywołała we mnie tylu niecodziennych emocji. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że dałem się w „Black Knight Sword” wciągnąć, a teraz trochę boję się do niej wracać - wstyd się przyznać, ale po pierwszym wieczorze z grą miałem w nocy dziwne sny.
Łatwo i trudno Nie podoba mi się sposób, w jaki twórcy podeszli do poziomów trudności. Jest między nimi zbyt duża przepaść, przez co trudno znaleźć ten sprawiający największą frajdę. Łatwy nie stanowi żadnego wyzwania dla weteranów dwuwymiarowych platformówek, a i nowicjusze poczują się jak podczas „spaceru po parku”. Polecam jednak rozpoczęcie przygody z „Black Knight Sword” właśnie od tego poziomu - spokojnie obejrzycie sobie intrygującą oprawę graficzną, skupiając się jednocześnie na wykręconych projektach przeciwników. Po zaliczeniu tego poziomu odblokowuje się Easy+, który na dobrą sprawę powinien być dostępny od początku, stanowi bowiem pomost pomiędzy poziomem łatwym a normalnym. Ten drugi będzie już od Was wymagał wielokrotnego powtarzania niektórych momentów, napsuje trochę krwi i przypomni, o co chodzi w tego typu grach i dlaczego lata temu ludzie spędzali przed konsolą długie godziny tylko po to, żeby wymęczyć dany etap czy pokonać jakiegoś bossa. Po ostatni poziom trudności zwyczajnie boję się sięgać, bo Normal mocno mnie wychłostał i były momenty, kiedy siadałem w kącie, płacząc jak mała dziewczynka.
Werdykt „Black Knight Sword” to przedziwna gra. Niby zwykła dwuwymiarowa platformówka w starym, dobrym stylu, a jednak ze względu na specyficzną oprawę i wykręcone projekty miejscówek i przeciwników, trudno przejść obok niej obojętnie. Lojalnie ostrzegam - to gra dla fanów twórczości Sudy51 i zwykły, statystyczny gracz nie tyle nie da się porwać temu szaleństwu, co zwyczajnie wyłączy grę po pierwszych dwudziestu minutach, mając wrażenie, że uczestniczy w jakimś nienormalnym eksperymencie. Za grę zapłacicie 800 MSP (XBLA) lub 10 dolarów (PSN).
Paweł Winiarski