Bendy and the Ink Machine - recenzja. Zemsta Maxa Fleischera
„Wanna be a member?”
05.12.2018 16:57
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Bendy zaintrygował mnie na tyle, bym po takich dwóch miesiącach w branży napisał Bartkowi „dej do recki”, z dwóch odmiennych powodów. Pierwszy: przez krótką chwilę cieszył się w sieci statusem fenomenu. Dopóki wokół jego scenariusza więcej było mroku (dystrybucja odcinkowa, a na kolejne epizody trzeeba byyło czeekać), zapowiadał się na youtubowy hit skali Five Nights at Freddy’s, tylko, wiecie, taki będący pełnoprawną grą. Drugi: to mimo wszystko horror. I nikt mi nie będzie z butami umorusanymi właził w mój gatunek. I nieważne, że na Polygamii mamy teraz miesiąc życzliwości! Tak naprawdę to tęsknię za straszakami. Znowu dusi je okres przejściowy, ponownie przestają się komukolwiek opłacać. Zatem każdemu warto przyjrzeć się jak najdokładniej. I może odkryć jakiś cud.
Z racji faktu, iż dostaliśmy teraz kompletną wersję Bendy and the Ink Machine, wszystkie pięć odcinków jednocześnie, rezygnuję z dokumentowania, jak mocno przez niemal dwa lata enigmatyczna układanka pobudzała wyobraźnię (młodocianych zapewne) widzów z całego świata. Widzów, dokładnie. Ważniejsze stało się szukanie małych poszlak fabularnych, analizowanie następnych kroków dewelopera, udzielanie w dyskusjach oraz obserwowanie teoretyzujących internetowych celebrytów niż… granie. Nawet jeśli u swych fundamentów tuszowy diabełek budował przecież sensowną, „normalną” rozgrywkę. Ciach to wszystko nożycami, zostajemy sam na sam, panie Bendy. Starodawny recenzent bez kanału na tubce i siedmiogodzinny horrorek.
Dzieło Joey Drew Studios (to zarówno nazwa dewelopera, jak i imię jednego bohatera) powinno przede wszystkim intrygować na poziomie audiowizualnym. Od obciążającego, stresującego przepychu współczesnych tytułów ucieka w najlepsze możliwe rozwiązanie - styl. Gdy jako Henry Stein przekroczymy drzwi firmy jego dawnego kompana, orientując się natychmiastowo, że „coś tutaj jest nie tak”, wpadniemy tak naprawdę w pułapkę cel-shadingu, atmosfery pierwszej połowy XX wieku, charakternych brązów sepii oraz… czarno-białych animacji rodem z międzywojennego Disneya lub - o wiele trafniej - Maxa Fleischera. Od razu ciekawiej niż mroczne piwnice, którymi bywa zazwyczaj przepełniony Steam, nieprawdaż?
Bendy jest tutejszą wersją Fleischerowego Bimbo. Przewodnią postacią skazanego na klęskę studia animacji, potencjalnym konkurentem Myszki Miki. Przygody tego huncwota kilkanaście lat przynosiły firmie ogromne pieniądze i kto wie - może gdyby gwiazdy ułożyły się przychylniej, to właśnie jego włodarze zarządzaliby dzisiaj największymi markami świata. Niestety, w chwili rozpoczęcia przygody na miejscu pozostaje już właściwie ruina. Wyblakła pamiątka potencjalnego imperium. Opuszczone biurka, stosy szpargałów, dziury w ścianach, setki starych plakatów i mnóstwo rozlanego tuszu. Naprawdę mnóstwo tuszu. Jak gdyby płynął on wielkimi rurami pod podłogami, był krwią jakiegoś niesamowitego organizmu. Ale czego innego się spodziewać po grze, w której rozgoryczony wariat poświęcił najwyraźniej swoje ostatnie dni, by ożywić bohaterów zapomnianych animacji?
Tytułowy diabełek to symbol, idea, lecz również realny byt, przechadzający się złowieszczo po skrzypiących korytarzach. On oraz pozostałe postaci z bajek zmuszą Henry’ego do zapuszczania się coraz głębiej w tajemnice studia Joeya Drewa. Nawet nie zauważycie, gdy ze stylowych, choć tradycyjnych miejscówek przeskoczycie do podziemnych zgliszczy opuszczonego, tuszowego miasta. W swych najlepszych momentach Bendy and the Ink Machine to złowieszcza wariacja Bioshocka. Wyobraźni twórców nie krępują żadne logiczne zasady. Kreują wielką, narkotyczną wizję, podrzucając odbiorcy dziesiątki znaków zapytania. Jak to możliwe, że gdzieś w ukryciu przed światem powstawał imponujący park rozrywki na cześć animowanego diabełka? Dlaczego Bendy żyje i tak bardzo chce nas dopaść? Skąd bierze się tyle czarnej farby? Czy nieliczne audiologi opowiadają o tym, jak do tego wszystkiego doszło? I jaką rolę w dramacie ma Henry, nasz protagonista?
Ken Levine byłby dumny, widząc, jak skutecznie kogoś zainspirował. Dałby za to klapsa za rozwiązania, do których cała ta pobudzająca zmysły podróż prowadzi. Gdybym był jednym z wyczekujących miesiącami na finalny epizod, prawdopodobnie używałbym tutaj słów „rozczarowanie”, „brak”, „pustka”. Szczęśliwie, mój Bendy trwał dwa wieczory. Nie miałem też problemu, że cała para poszła w szkice, a nie dokończenie. Oczywiście, wolałbym narracyjny geniusz na miarę takiej Somy od Frictional Games (to wciąż „najlepsze zwieńczenie horroru od czasów Silent Hill 2”), lecz sam setting ostatecznie mogę uznać za istotniejszy. Zwłaszcza że Ink Machine kuleje najmocniej na zupełnie innych płaszczyznach.
To bardzo standardowa produkcja. Wałęsanie się po zakamarkach studia ubarwiać mają proste zagadki, zabawy w chowanego z maszkarami lub oskryptowane, wymagające metody prób i błędów ucieczki od Bendiego. Ale jakość tej sumy waha się od „całkiem, całkiem!” do „o rany, dlaczego?”. Całymi odcinkami. Świetny w zasadzie wypad do wesołego miasteczka - z tym silnie „bioshockowym” klimatem, drobnymi minigierkami oraz wspaniale udźwiękowionymi potyczkami z bossami, gubi się w pamięci, gdy otoczony zostaje nieudolnie przedłużonymi misjami kurierskimi w nudnawych labiryntach. Czasami działającymi tak na słowo honoru. Intrygujące rozpoczęcie a potem jakościowy misz-masz. Jak gdyby… zbyt wysokie zainteresowanie produkcją wymusiło development na skróty.
Przy ekranie trzymała mnie atmosfera. Bez niej na widok kolejnego „znajdź przedmiot X” musiałbym robić sobie dłuższe przerwy. Największe nagromadzenie fatalnych zadań przypada na sam środek scenariusza, a mentalna pustota przybija szczególnie przez ostatnie półtorej godziny. To kwestia, której przenigdy nie należy ignorować. W wielkim, piaskownicowym AAA nikomu nie przeszkadza, że „tylko pierwsze piętnaście godzin prawdziwie elektryzuje”. W mniejszej, spójnej przygodzie nie wystarczy „fajna” połowa zawartości. Trzeba widzieć całość. Podam Wam jeden z moich ulubionych przykładów. W drugim odcinku, tym z najciekawszą zagadką logiczną całego Bendiego, trzeba zaciukać kilka potworków z tuszu siekierką. To konkurs na najszybsze klikanie przycisku ataku, więc no, przymykamy oko, bo poza tym jest okej. A jak otwiera się „wielki finał” całej produkcji? Dziesięcioma minutami takiej jatki. To co, panowie autorzy, ja mam panom tłumaczyć, co wyszło dobrze, a co źle?
Są też widoczne fragmenty „oszczędzania”, gdy ściany zlewają się w oczach, co rusz trafiamy na te same obiekty albo biegamy po ewidentnie wymęczonym na siłę kłębowisku korytarzy. To - również! - szczególnie zauważycie blisko końca. Chciałbym mieć nadzieję, że switchowy port, na podstawie którego powstała ta recenzja, jest bardziej zarobaczony od reszty, lecz ptaszki ćwierkają inaczej. Trzeba trochę uważać. Bendy krztusi się i łamie od czasu do czasu, zaś po ostatniej walce zawiesił się całkowicie, zmuszając mnie do obejrzenia zakończenia w sieci. Nie jest to ogólnie poziom konsolowego Agony, spokojnie. Taki sygnał niższej klasy, przypominajka ceny całego doświadczenia.
Trzeba zatem trochę podyskutować z powszechną opinią na temat tego tytułu. Z bazą oddanych fanów. Marzyłoby mi się, żeby Bendy and the Ink Machine był lepszy. Równie intrygujące podłoże fabularno-nastrojowe zasługiwałoby na nieco więcej. Na przynajmniej trzy razy tyle „tych momentów”. A nie zapożyczenia gameplayowe pamiętające szóstą generację konsol czy długie okresy twórczej suszy.