Beatbuddy: Tale of the Guardians - recenzja. Przygoda w podwodnym świecie muzyki tanecznej
W oceanie Beatbuddy kraby grają na hi-hatach, ukwiały wybijają rytm bębnów, a przypominające koniki morskie żyjątka porozumiewają się ze sobą przy pomocy beatboxingu. Jak tu nie zainteresować się grą, której ścieżka dźwiękowa składa się ze świetnych, tanecznych kawałków?
10.09.2013 | aktual.: 08.01.2016 13:20
W czasie czytania recenzji zaleca się słuchanie tego utworu ze ścieżki dźwiękowej gry.
Design Beatbuddy zasługuje na najwyższe uznanie. Symfonia - świat gry - to wielki, ciepły ocean tanecznej muzyki elektronicznej, w którym kraby wystukują rytm hi-hatu, ślimaki przy dźwiękach syntezatora wypluwają z siebie laserowe pociski, a ogromne, meduzopodobne stwory przemierzają przestrzeń równo z bitem. Głównym bohaterem tej opowieści jest niebieski koleżka, trochę przypadkowo wplątany w ratowanie Melodii i Harmonii z łap niejakiego Księcia Maestro, fajtłapowatego dyktatora pozbawionego dobrego smaku. Nie powiem, żeby fabuła miała w Beatbuddy większe znaczenie, ale jej lekkość idealnie komponuje się z największą atrakcją gry - ścieżką dźwiękową.
Głównymi gwiazdami są tu z pewnością: pochodzący z Austrii DJ i producent Parov Stelar, znany i popularny także w Polsce, oraz Austin Wintory, nominowany do Grammy za muzykę z Journey. Ale i inni artyści, jak choćby Europa Deep czy La Rochelle Band, nie wypadli sroce spod ogona. Ścieżka dźwiękowa Beatbuddy to taneczny, współczesny house, ciepła, delikatna elektronika dla wrażliwców albo nawet klasycznie funkowe zapędy w stylu Prince'a. Jest tu kilka naprawdę świetnych numerów, które zostają w głowie jeszcze długo po wyłączeniu gry.
Gra i trąbi Jeden utwór, to jeden etap w świecie gry. Beatbuddy na pierwszy rzut oka może przypominać platformówkę 2D, ale nie do końca nią jest. Nie ma tu najważniejszego - skakania po platformach, główny bohater pływa przecież w oceanie. Rozgrywka jest przede wszystkim zabawą w eksplorację - poziomy są ogromne, a by przejść przez kolejne zamknięte drzwi na drodze zwykle wystarczy przemierzyć kilometry pobocznych korytarzy, znaleźć klucz i przenieść go w kolejne oddalone miejsce. Tego typu "zagadki" nigdy nie są zbyt trudne. Czasami trzeba trochę pokombinować z klasycznym ustawianiem luster (zamiast lasera odbija się od nich sam bohater - tak rozpędzony może niszczyć zatory z muszelek), czasami przyda się trochę zręczności albo wyczucia rytmu, by ominąć, dla przykładu, strzelające pociskami ślimaki, ale gra nigdy nie robi się specjalnie wymagająca. Początkowo nie wiadomo, jak otworzyć zamknięte przejście, ale wystarczy trochę rozejrzeć się po okolicy, by rozwiązanie stało się bardziej niż oczywiste. Beatbuddy momentami "przechodzi się samo" - nie ma co liczyć na jakieś poważniejsze łamanie głowy. Przy okazji tempo zabawy jest dość leniwe, co z jednej strony dobrze komponuje się z muzyką, ale z drugiej może też nużyć.
Naprawdę ciekawie robi się, gdy główny bohater wsiada do dziwacznego okrągłego pojazdu o nazwie "Beatbuggy". Ten porusza się tylko na równe uderzenie w takcie, a by trochę go przyspieszyć, należy wcisnąć odpowiedni przycisk na "dwa" albo "cztery". Wymaga to odrobiny wyczucia, a osobom będącym z rytmiką na bakier może początkowo przysparzać trochę problemów - zwłaszcza w naszej swojskiej kulturze muzycznej, w której synkopy pozostają zjawiskiem równie nieodkrytym, co plamy na słońcu. Wszystkie te fragmenty to zdecydowanie najlepsze momenty Beatbuddy. Idealne zgranie poruszania pojazdem z muzyką w tle, gdy płynnie pokonuje się kolejne przeszkody na drodze, a cały ocean tańczy w tym samym rytmie, przynosi niesamowitą satysfakcję.
Beatbuddy
I szkoda tylko, że jest ich tak niedużo. Gdy bohater opuszcza podwodny pojazd, muzyka traci na intensywności, gdzieś znikają wokalne i syntezatorowe hooki, a rozgrywka staje się mniej ciekawa i przestaje być zgrana ze ścieżką dźwiękową. Wspomniana eksploracja, zabawa w przestawianie luster czy szukanie kluczy szybko się nudzą. To nie są złe pomysły - ale zdecydowanie nadużywane. Zwłaszcza, że kolejne plansze są ogromne - chyba miało to być zaletą, ale jest raczej wadą, bo przez to jednego utworu słucha się często nawet przez kilkadziesiąt minut. Owszem, to są dobre kawałki, ale po 50 minutach słuchania w kółko tego samego bitu można go jednak mieć dość.
Beatbuddy
Werdykt Pierwsze półtorej godziny z Beatbuddy spędziłem z szerokim uśmiechem na ustach, chłonąc tajemniczy, podwodny świat, tupiąc nóżką do rytmu i otwierając usta w niemym zachwycie, gdy na mojej drodze stanął kolejny oryginalny pomysł. "Hi-hatowe kraby? Łał! Beatbuggy? Łał! Beatboksujące podczas mówienia postacie, zawsze do rytmu z muzyką w tle? Łał!" - tak to mniej więcej wyglądało. Po pewnym czasie jednak twórcom wyraźnie wyczerpały się pomysły, a i ja przywykłem do realiów gry. Wtedy okazało się, że poza świetnymi sekwencjami, o których wspominałem wcześniej, brakuje tu pomysłów na wciągającą rozgrywkę, etapy są zdecydowanie za długie, a kawałków na ścieżce dźwiękowej jest za mało. Nie potrafię nie myśleć o Beatbuddy bez sympatii, ale jednocześnie nie jest to tak dobra gra, jak sobie to początkowo wyobrażałem.
Ale jak będzie na przecenie albo w jakimś hamblubandlu - bierzcie.
Tomasz Kutera
Gra obecnie dostępna na Windowsy, Maki i Linuksa. Można ją dostać na Steamie, kosztuje 14 euro. W przyszłości ma trafić także na konsole.