Battlestar Galactica: Deadlock – recenzja. Frak! Jakie to dobre!
Panie, panowie, obywatele 12 Kolonii Kobolu. Przed wami największe zaskoczenie w kosmicznych strategiach tego roku.
„Battlestar Galactica” to dość wdzięczny temat na egranizację i aż dziwne, że do tej pory tak mało było gier o Viperach, Raptorach i rozwalaniu tych frakowych tosterów. Z drugiej strony - czemu się dziwić, skoro popularność serii już dawno przeminęła, a próba reanimacji za sprawą „BSG: Blood and Chrome” skończyła się na kilku odcinkach w Sieci, za którymi nie poszło nic więcej.
Platformy: PC
Producent: Black Lab Games
Wydawca: Slitherine
Wersja PL: Nie
Data premiery: 31.08.2017
Wymagania: Windows 7/8.1/10, procesor 2 GHz, 4 GB RAM-u, Nvidia GTX 460/Radeon HD 5770
Grę do recenzji udostępnił wydawca. Obrazki i nagrane fragmenty rozgrywki pochodzą od redakcji.
A skoro coś nie jest już popularne, duże studia i wydawcy się tym nie interesują. Na szczęście mamy mniejsze ekipy, które nie robią gier pod dyktando akcjonariuszy i zebrań zarządu. Jednym z takich deweloperów jest australijski Black Lab Games. Nigdy wcześniej o nich nie słyszeliście, co? Nie szkodzi, ja też nie. Podobnie jak nie słyszałem o ich pierwszej grze, Star Hammer: The Vanguard Prophecy. Za to o Battlestar Galactica: Deadlock usłyszeć zdecydowanie warto, bo to jedno z największych zaskoczeń tego roku.To zadziwiające, jak mała ekipa bez większego doświadczenia i budżetu potrafi zrobić po prostu kompetentną grę. Na pewno nie idealną, borykającą się ze swoimi bolączkami, które wynikają właśnie z niskiego budżetu, ale - FRAK! - dobrze przemyślaną i zapewniającą długie godziny zabawy. Weźmy choćby umiejscowienie historii w czasie. Można było pójść na łatwiznę i zrobić adaptację serialu, dzięki czemu twórcy mieliby gotową bazę okrętów, a gracze dość przeciętną grę o uciekaniu przed Cylonami - takiego uboższego kuzyna Homeworlda.Zamiast tego akcja dzieje się podczas pierwszej wojny z Cylonami, przez co dostaliśmy kawał solidnej, turowej strategii kosmicznej, a twórcy pokazali, że mają naprawdę świetne pomysły. Bo widzicie, choć całe uniwersum BSG to przede wszystkim kosmos, nie za bogato tam ze statkami kosmicznymi. Każdy zna tytułową Galacticę, a bardziej spostrzegawczy wiedzą, że jest więcej klas tych okrętów - Orion, którego poznajemy w „Blood and Chrome” albo pojawiająca się w serialu klasa Mercury, reprezentowana przez Pegasusa. Vipery, Raptory czy cylońskie Raidery i Basestary też zna większość fanów. Ale z tego gry się nie zrobi. Przynajmniej nie takiej, jaką jest Deadlock.Dlatego zespół Black Lab musiał wymyślić swoje statki. Niektóre mniej lub bardziej wzorują się na istniejących oficjalnie albo w ramach fanowskiej twórczości, inne to nowe projekty. W każdym przypadku wyszło świetnie, a już najlepiej przy jednostkach Cylonów, których nawet w „fanfiku” nie ma zbyt wiele. Co prawda „świetnie” nie zawsze znaczy „z sensem”, jak w przypadku pewnego kolonialnego lotniskowca, ale dostępne w grze okręty są naprawdę dobrze zaprojektowane i po prostu klimatycznie - a przede wszystkim kanonicznie - wyglądają.Oczywiście cała ta otoczka na nic, jeśli rozgrywka kuleje. Tutaj też poszło dobrze, choć momentami niski budżet wyziewał z monitora jak FRAK z moich ust, kiedy przez własną głupotę traciłem okręty. Bo widzicie, Deadlock jest trochę jak szachy - trzeba przewidywać na kilka ruchów do przodu. Zresztą sam styl rozgrywki też przypomina grę planszową, a jeśli graliście na przykład w Star Wars: Armada, to poczujecie się jak w domu.Musimy zatem dokładnie planować ruchy naszych okrętów, bo może się okazać, że skrupulatnie planowana zasadzka z użyciem lekkich korwet i ataku torpedowego nie wyszła, bo przeciwnik postanowił w swojej turze minimalnie zmienić kurs krążownika i niekierowane pociski go minęły. Problem w tym, że my nie zmieniliśmy kursu naszego lotniskowca, więc pięknie walnęły w jego burtę. Do tego zapomnieliśmy zająć się rzeczonymi korwetami, więc jedna zderzyła się z drugą i tak skończyły swój żywot. A my misję.
No nic, porażka to stały element gry, szczególnie na początku, kiedy przeciwnik dysponuje przewagą liczebną i technologiczną. Na szczęście w większości przypadków przegrana nie oznacza końca zabawy, choć skutecznie ją utrudnia, bo jeśli nie przepędzimy Cylonów z Kolonii, przestają one zaopatrywać nas w zasoby potrzebne do przeprowadzania skoków, budowania okrętów i tak dalej. A właśnie, wcześniej o tym nie wspominałem, ale rozgrywka toczy się na dwóch płaszczyznach - mapie strategicznej, gdzie kierujemy ruchami flot, budujemy jednostki i wypełniamy misje oraz właściwych bitwach, w których dowodzimy pojedynczymi statkami.I właśnie na mapie strategicznej wychodzą pierwsze braki w budżecie i doświadczeniu, bo sprawia ona wrażenie dodanej na szybko i bez pomysłu, byle tylko wydłużyć rozgrywkę poprzez zapewnienie dodatkowych potyczek poza tymi wynikającymi z fabuły. Teoretycznie mamy pilnować, żeby Cyloni nie panoszyli się zbytnio po poszczególnych Koloniach, w praktyce skaczemy od planety do planety, rozwalając kolejne floty, a po pierwszych kilkunastu turach nie musimy się niczym przejmować.Kolejne niedociągnięcia wypływają po przeniesieniu się z mapy strategicznej. Potyczki są monotonne i opierają się na jednym schemacie - rozwalić przeciwnika, zanim on zrobi to z nami. Z czasem pojawiają się nieco urozmaicone zadania, jak ochrona instalacji albo jednostek cywilnych, ale na koniec dnia zawsze sprowadzają się do tego samego. Zresztą nie lepiej jest w przypadku misji fabularnych, w których również - poza kilkoma wyjątkami - musimy po prostu rozwalić tostery. Te zasadzki, o których pisałem wcześniej, też są trochę na wyrost, bo tak naprawdę wystarczy rzucić swoje okręty na przeciwnika i pilnować liczników odświeżenia salw pocisków. Czasem można też pobawić się w ustawianie ich nieuszkodzonymi burtami do nadchodzącego ognia, ale to już dla prawdziwych zapaleńców.A potem pojawia się pierwszy Battlestar. Spokojnie, jeszcze nie klasy Jupiter, czyli tej samej co Galactica, na razie trzeba zadowolić się lżejszym Artemisem, ale – FRAK! – zapomnijcie o tym, co pisałem wyżej, bo dopiero teraz Deadlock rozwija skrzydła niczym Galactica swoje pylony hangarowe!
Nagle okazuje się, że stosowanie taktyki jak najbardziej ma sens, bo Battlestar jako jedyny okręt w grze dysponuje skuteczną ochroną przed rakietami i myśliwcami wroga – działkami przeciwlotniczymi, powszechnie zwanymi „flakiem”. Pamiętacie, co się działo, kiedy ożywały one w serialu? W grze jest dokładnie tak samo: piekło ognia i odłamków, w które jeśli coś coś wleci, zostanie przerobione na żyletki. Jednak żeby nie było za łatwo, jest to obosieczny miecz i zautomatyzowanym działkom wszystko jedno czy rozwalają Raidery, Vipery, czy… wystrzeloną właśnie z pokładu Battlestara głowicę jądrową, która eksplodując skutecznie pozbawia nas opancerzenia na całej burcie.Ten jeden okręt i tak naprawdę jedna umiejętność specjalna powodują, że musimy całkowicie zmienić sposób, w jaki rozgrywaliśmy bitwy. Koniec ze ślepym posyłaniem jednostek i waleniem do przeciwnika w nadziei, że jego okręty skończą się szybciej niż nasze.Deadlock to gra turowa i, co za tym idzie, niezbyt dynamiczna. Najpierw mamy fazę wydawania rozkazów, a następnie przez kilkanaście sekund podziwiamy, jak okręty je wykonują. I tak w kółko, a kto widział choć jeden odcinek "Battlestar Galactica" wie, że to właśnie dramatyczne bitwy w kosmosie odpowiadały za niesamowity klimat serialu. Dlatego twórcy dodali do swojej gry system powtórek, w którym potyczkę widzimy jako ciągłe, pełne solidnego naparzania wydarzenie. Jest nawet charakterystyczna, trzęsąca się kamera.Teraz pojawiają się manewry; Battlestar prowadzi, a kiedy nadchodzi odpowiedni moment, ustawia się burtą do wroga i odpala flak, za którym chowają się krążowniki rakietowe. Głowice przeciwnika zniszczone, pora wyłączyć działka i odpalić swoje salwy, po których trzeba wznowić ostrzał, bo myśliwce tosterów latają w cholernych chmarach. A jeszcze w międzyczasie trzeba uważać na nasze Vipery, żeby przypadkiem nie wpadły w śmiercionośną chmurę.Wiecie, co mi to wszystko przypomina? Jest taka seria książek Jacka Campbella, „Zaginiona flota”. Nie wdając się w szczegóły, od stu lat trwa wojna między dwiema frakcjami i jedna z nich odnajduje człowieka, który cały ten okres spędził zahibernowany w kapsule ratunkowej. Ponieważ okazuje się być żywą legendą (i nikt z wyższego dowództwa nie został przy życiu), szybko mianują go admirałem, co prowadzi do zmian w sposobie prowadzenia walki. Nie ma już bezsensownego tracenia okrętów poprzez bezmyślne szarże, teraz wszystko jest przemyślane, a taktyka dopasowywana jest do warunków panujących na polu bitwy. I dokładnie tak samo jest w przypadku Battlestar Galactica: Deadlock.A jeszcze lepiej robi się, kiedy niezbyt rezolutną sztuczną inteligencję zamienimy na żywego przeciwnika w multiplayerze. Nie ma nic lepszego od konieczności przewidywania ruchów kogoś nieprzewidywalnego. Bo ten ktoś może nagle stwierdzić, że staranuje nasz okręt, co jest możliwe i czego SI nigdy nie robi. I o czym przekonałem się w bolesny sposób, kiedy mój kumpel wpakował swojego Basestara w mojego Jupitera. Basestara? Przecież to okręt tosterów. No tak, w multiplayerze da się nimi grać i aż szkoda, że twórcy nie pokusili się o drugą kampanię właśnie Cylonami, bo sposób gry nimi jest zupełnie inny.Deadlock to świetna gra i jeśli jesteście fanami nie tylko BSG, ale po prostu kosmicznych strategii, lećcie na Steama i go kupcie. Kosztuje 37 euro, czyli niemało, ale będziecie zadowoleni jak FRAK! Tylko nie ma się co oszukiwać, tej grze zabrakło budżetu, a twórcom doświadczenia. Interfejs jest toporny i momentami nieczytelny, mapa strategiczna zbędna, a jak się uprzeć, w ogóle nie trzeba dbać o różnorodność okrętów we flotach – wystarczą dwa.
Tylko potem około 1 w nocy wyłączasz grę, patrzysz na steamowy licznik i widzisz prawie 30 godzin, które zlecały nie wiadomo kiedy. I wtedy uświadamiasz sobie: pieprzyć to, gra się świetnie.