Battlefield: Bad Company - recenzja
Pierwsza, konsolowa odsłona serii Battlefield - Modern Combat wzbudziła w graczach mieszane uczucia. Przede wszystkim dlatego, że multiplayer znacząco różnił się od innych konsolowych tytułów, a tryb dla pojedynczego gracza na dobrą sprawę nie istniał. Bad Company od samego początku stawiało w reklamach na kampanię dla pojedynczego gracza (po sieci krążyły nawet plotki, że multiplayer nie będzie obecny). Mieliśmy więc naprawdę zabawne filmiki z frontu, parodie innych gier, czy wreszcie swoiste pamiętniki członków Złej Kompanii. Wszystko po to, by gracz mógł poczuć się, jak jeden z członków oddziału. Odpalając grę liczyłem na solidną przygodę dla jednego gracza, uzupełnioną odświeżonym trybem multi.
Gra wrzuca nas w buty Prestona Marlowe, jednego z członków oddziału złożonego z wyrzutków Armii amerykańskiej. Oprócz niego, skład uzupełniają Haggard - fan eksplozji i wielkich ciężarówek i Sweetwater - intelektualista, któremu nie zamyka się jadaczka Na czele tej gromadki stoi Sierżant Redford - pierwszy w historii żołnierz, który poprosił o transfer do Kompanii B, wszystko po to, by wcześniej wyrwać się z wojska. Profil jednostki wyraźnie sugeruje zadania jakie są przed nią stawiane. "Parszywa czwórka” zostaje wysłana wszędzie tam, gdzie dla innych oddziałów jest zbyt niebezpiecznie. Trudno więc dziwić się, że gdy na scenę wkraczają tajemniczy najemnicy, których szef opłaca sztabkami czystego złota, nasi wojacy zaczynają dostrzegać lepszą drogę do bogactwa niż kolejne samobójcze misje. Niestety, po akcji marketingowej Electronic Arts bardzo trudno jest przyjąć do wiadomości fakt, że w trakcie misji nasi towarzysze broni to nieużyteczni tchórze, pozbawieni jakiejkolwiek inwencji. Zawsze trzymają się za naszymi plecami, a zamiast zabijać wrogą wolą głośno krzyczeć. Jest to bardzo irytujące, ponieważ mimo, że Haggard nie rozstaje się ze swoją bazooką, to zniszczenie każdego pojazdu opancerzonego/czołgu/helikoptera i tak należy do gracza. Właściwie jedynym sposobem na zmuszenie oddziału do działania jest wjechanie transporterem w środek bazy wroga i wysadzenie tam kolegów. Szkoda, że cała para poszła w gwizdek i otoczka "postrzelonego” oddziału ożywa jedynie w scenkach przerywnikowych, gdzie panowie pozwalają sobie na różne wygłupy.
Sama rozgrywka opiera się na schematach wynikających z natury otwartego, choć nie pozbawionego kilku skryptów, świata Battlefielda (pojedź tam czym chcesz, zabij wszystkich, czynność powtórzyć). Na początku mamy więc frajdę z eksploracji map, szukania ukrytych przedmiotów i atakowania bazy wroga od tyłu, ale prędko wkrada się w to wszystko uczucie znużenia, pogłębiane przedziwną Sztuczną Inteligencją przeciwników (zauważą nas z paru kilometrów, ale zdarza im się przysnąć i stać tyłem do strzelaniny kilka metrów obok). Sytuacji nie rekompensuje ani bogaty arsenał (możemy użyć każdej broni zostawionej przez wroga), ani epizodyczne urozmaicenia w postaci możliwości polatania helikopterem, czy zabawy w artylerzystę. Na szczęście gra ma jednego asa w rękawie, a imię jego Frostbite. Jak zapewne już wiecie, w Battlefield: Bad Company mamy możliwość destrukcji otoczenia na niespotykaną dotąd w FPSach skalę. Przyznam, że przyzwyczaiłem się już do uproszczeń jakie funduje nam większość strzelanin i pierwsze chwile z Bad Company boleśnie uświadomiły mi, że znalezienie bezpiecznej kryjówki nie będzie już tak łatwe. Możliwość zniszczenia (prawie) każdej ściany, drzewa, płotu czy przeszkody, to naprawdę nowa jakość w grach. Uczucie wykarczowania małego lasu działem AA jest naprawdę wspaniałe, podobnie jak przejechanie czołgiem przez dom, czy zdemolowanie osady ostrzałem z helikoptera. Pomyślcie, w ilu tytułach tylko pogardliwie prychaliście słysząc komunikat o nadciągającym ciężkim sprzęcie wroga. Gwarantuję, że tutaj bardzo szybko nauczycie się, że ściana to dla niego żadna przeszkoda i trzeba prędko rozejrzeć się za czymś, co pozwoli zniszczyć skurczybyka. Niestety autorzy zatroszczyli się, by większość tych emocji była zarezerwowana dla uczestników gier wieloosobowych. Już tłumaczę - oczywiście zniszczenia są obecne również w kampanii dla samotnego gracza, ale całą dramaturgię niszczy w niej beznadziejny system respawnów. Otóż po śmierci nie jesteśmy zmuszeni do powtarzania misji od ostatniego punktu kontrolnego jak np. w Call of Duty 4. Zamiast tego, po prostu odradzamy się przy nim i wszyscy wrogowie, których zabiliśmy wcześniej wciąż są martwi. Tak więc całe paniczne napięcie, towarzyszące miażdżącemu ostrzałowi idzie spać, bo przecież za chwilę odrodzimy się kawałek dalej, przy skrzynce z amunicją i bazooką.
Wielka szkoda, bo zarówno wizualia, jak i (przede wszystkim) oprawa dźwiękowa świetnie się spisują przy prezentacji destrukcji. Już w demie mieliśmy możliwość skosztowania ostrzału artyleryjskiego na własnej skórze, a zapewniam Was, że w pełnej grze nie raz i nie dwa głośniki będą budziły sąsiadów realizmem i bogactwem odgłosów. Oprawa dźwiękowa jest po prostu genialna. Po tygodniu bojów wciąż potrafiłem wyłapać niesłyszane przedtem dźwięki towarzyszące rykoszetom. To naprawdę trzeba usłyszeć, podobnie jak efekty towarzyszące wszelkim wybuchom i wyburzaniu ścian "od środka”. Graficznie nie jest aż tak różowo, ale generalnie nie mam grze wiele do zarzucenia. Jasne, tekstury mogłyby być lepsze, a ziarnisty filtr na ekranie mógłby zniknąć, ale trzeba pamiętać, że to Battlefield i mapy są naprawdę przeogromne, więc trudno je porównywać do mniejszych lokacji z innych gier. Zwłaszcza, że rozpadające się budynki, czy drzewa wyglądają naprawdę sugestywnie i mocno zaśmiecają okolicę. Aż chce się czasem pobawić ładunkami wybuchowymi, chociaż w pobliżu nie ma nawet śladu wroga. Wróćmy jednak do rozgrywki. Póki co z tekstu wynika, że sfabularyzowanie serii Battlefield nie do końca się udało. Skoro jednak gra otrzymała 4, to musi mieć w sobie coś, usprawiedliwi taką ocenę. Oczywiście nie jest trudno domyślić się, że chodzi o tryb multiplayer - znak firmowy serii po raz kolejny wyciąga ją z tarapatów. Mimo, że na razie mamy w nim do dyspozycji tylko jeden tryb - znany z bety Gold Rush (jedna drużyna atakuje pozycje wroga, a druga ich broni) - to z ręką na sercu muszę powiedzieć, że żadna inna gra obecnej generacji nie zapewniła mi takiej frajdy w sieciowych rozgrywkach jak Bad Company. Zadecydowało o tym kilka czynników: przede wszystkim rozmiar map, różnorodność uzbrojenia i dostępnych pojazdów, co skutkuje olbrzymią dowolnością w wyborze taktyki (lub jej braku ).
Nazwa serii - Pole Bitwy - idealnie oddaje to, co dzieje się w trakcie walki. Niezależnie czy najlepiej czujesz się szturmując bazę wroga w pierwszej linii, w dusznym wnętrzu czołgu, czy w krzakach z karabinem snajperskim, znajdziesz tu coś dla siebie. Wraz z implementacją systemu zniszczeń wojna wreszcie nabrała rumieńców i, jak już wcześniej pisałem, szybko znienawidzicie dudnienie towarzyszące gąsienicom wrogiego czołgu, czy odgłos serii artyleryjskiej dobiegający z daleka. To zupełnie nowa jakość w rozgrywkach wieloosobowych - w tym haśle nie ma przesady. Oczywiście multi ma swoje wady - dokucza przede wszystkim brak możliwości leżenia, problemy z serwerami i komunikacją, ale to naprawdę nic w porównaniu z frajdą jaką daje zabawa z 23 innymi graczami na wirtualnym polu walki, stworzonym przez DICE. Pamiętajmy również o tym, że już niedługo zostanie udostępniony tryb Conquest, znany z poprzednich gier z serii.
Czas na kilka słów podsumowania. Rozgrywka dla samotnego gracza jest lekkim zawodem. Na pewno nie jest aż tak źle jak w Modern Combat, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że, poza wymyśleniem postaci, DICE najwidoczniej nie ma pomysłu, jak wkomponować ten tryb w charakterystyczny dla siebie, otwarty świat. Na szczęście destrukcja otoczenia sprawia, że odpowiednio dawkowana kampania nie jest takim złym wyjściem, gdy akurat padną serwery. Ukończenie gry zajęło mi ponad 10h, choć muszę przyznać, że nie starałem się zebrać wszystkich sztabek złota czy broni. Naprawdę myślałem, że będę mógł napisać tu coś innego, ale główną siłą Bad Company wciąż bezapelacyjnie pozostaje zabawa wieloosobowa nastawiona bardziej na taktykę niż refleks i szczęście. Właśnie z tego seria zawsze była znana i nie zanosi się, by coś miało się zmienić. Dla miłośników sieciowych strzelanin pozycja obowiązkowa, samotnikom polecam najpierw sięgnąć po COD4.