Batman: Zabójczy żart - recenzja filmu. Nie musi być dobry, żeby zostać klasykiem?
Czy animacja zrekompensuje kinowe porażki DC?
22.08.2016 | aktual.: 23.08.2016 09:24
Zbyt długo zajęło przeniesienie na ekrany kultowego "The Killing Joke". Od premiery samego komiksu - niemal trzydzieści lat, czyli dłużej, niż trwał logiczny żywot Współczesnej Ery komiksów DC, zanim znowu zabrnęły (podobnie jak konkurencja) w ślepy zaułek kuriozalnych decyzji szargających dobre imię marki. Wszak jesteśmy już dwóch Jokerów i jedną Jokerową twarz dalej. Ale wiele wody w Nilu upłynęło nawet od publicznej wypowiedzi Marka Hamilla w 2011 roku, kiedy wyraził chęć "ostatni raz" podłożyć głos pod Księcia Zbrodni, gdyby udało się namówić studio na ekranizację książeczki Alana Moore'a.Osobiście nie miałbym nic przeciw, aby wszystko pozostało jak rok temu, gdy wierzyłem, że w Arkham Knight po raz ostatni słyszałem wspólny występ Hamilla i Kevina Conroya - duetu, który kojarzymy z Batmanem od lat dziewięćdziesiątych i wizjonerskiej animacji z Polsatu (to był Polsat, prawda..?). Swoją drogą - ale ulga, móc po raz pierwszy na łamach Polygamii pisnąć, że Luke Skywalker w rzeczy samej próbował opowiedzieć swój ostatni maniakalny żart właśnie w produkcji Rocksteady. Dzisiaj musimy do tego dodać jeszcze jedną animację. Ale który zeszyt bardziej by na to zasługiwał, jeśli nie "Zabójczy żart", prawda?
Nie jesteśmy pierwsi w Internecie z recenzją "Batmana: Zabójczego żartu", więc pozwolę sobie na odrobinę mniej klasycznych rozważań z gatunku "co to jest i ile na dziesięć". Bo musicie wiedzieć, że film pozostaje wierny kartom komiksu w stu procentach, odmalowując te same ujęcie, cytując go ze ślepą fascynacją. Dzięki czemu jest w pewnym sensie kluczowy dla wszystkich gackofilów, zarówno początkujących, jak i wprawionych w gotyckich bojach. Ale jednocześnie może okazać się bolesnym policzkiem dla fanów oryginalnego materiału źródłowego, gdyż pozwala sobie na bezczelną wręcz samowolkę.No zaraz, zaraz, panie autor, co pan tak sobie sam przeczy - to jest wierny "Żartowi" ten "Żart"? Czy to zaledwie taki słaby kawał z "Żartu"? A gdybym napisał, że jedno i drugie, to wystarczyłoby za całą odpowiedź? Sens ukrywa się w decyzjach marketingowych, a dokładnie sposobie dystrybucji filmu. Bo widzicie, oryginalne dzieło Alana Moore'a i Briana Bollanda to krótka rzecz. Więc nawet nastrojowe wydłużenie każdego kadru czy wyłuskanie dodatkowych emocji za sprawą użycia niedostępnych dla komiksu bodźców (dźwięk, ruch) nie zapewniłoby czołobitnej adaptacji pełnego metrażu. A skoro postanowiono go także puścić światem po kinach (już po premierze Blu-Raya), należało jakoś wytłumaczyć cenę normalnego biletu.
Tutaj do akcji wkracza półgodzinny prolog, zupełnie nowa historia autorstwa Briana Azzarello, skoncentrowana wokół postaci Barbary Gordon, pierwotnej Batgirl i figury niezwykle istotnej dla intrygi oryginalnego "Żartu". Wbrew obiegowej opinii nie sądzę, aby oglądało się go tak źle, jednak trzeźwe spojrzenie każe mi zauważyć, że bliżej mu do "poprzedniego odcinka" animowanego serialu aniżeli pierwszej połowy tego filmu. Nie mam problemu z udokumentowaną tutaj chemią między Wayne'em a Gordonówną, ale wystarczyło dorzucić choć jedno lub dwa spoiwa z fabułą "Killing Joke" (migawki Jokera na przykład), by całość nabrała odpowiedniej płynności. A tak jest autonomiczna historyjka podsumowana chwilą ciszy na czarnym ekranie - chamskim sygnałem "okej, to teraz serwujemy to, czego chcieliście".
Nie wiem, czy po latach te trzydzieści minut będzie się już zawsze przeskakiwać, czy wręcz przeciwnie - fani je przetrawią i zaakceptują jako organiczną (nawet jeśli klimatycznie lżejszą) część seansu. Szepnę jednak, że tak źle nie jest, a dodatkowo do oglądania można zaprosić osobę spoza kręgu wtajemniczonych. Graczom wystarczy trylogia Arkham, by rozumieć wagę Barbary. Starszym widzom - strzępki wspomnień serialu. Naszym dziewczynom i marvelowskim kumplom (hm, czyżbym miał na myśli także siebie?), którym brak jakiegokolwiek konteksu, pomoże prolog. Toteż na chwilę zapominam, iż powstał po to, by wyciągnąć mnie w deszczową niedzielę do kina.Wystarczy jednak, byśmy zobaczyli pierwszy kadr "Żartu", by puścić w niepamięć ewentualne zgrzyty wcześniejszej połowy doświadczenia. Znaczenie tej opowieści dla świata superbohaterów zostało już poruszone wielokrotnie, także przez osoby, przy których kompetencjach zwijam się w kłębek i zaczynam ssać kciuka - trudno zatem byłoby odkryć Amerykę po raz drugi.Ale przy okazji ekranizacji warto wskazać nową wadę oraz jeszcze jedną zaletę. Tym pierwszym mianem określam poziom techniczny animacji, który nie znalazł złotego środka pomiędzy serialowym dark deco lat dziewięćdziesiątych i możliwościami kinowej, wyczekiwanej od wielu lat premiery. Prezentuje się zatem momentami zbyt prostolinijnie, jak gdybym znowu budził się wcześnie rano w sobotę i wcinał galaretkę przed telewizorem, oczekując końca snu rodziców. Co może i nie miałoby wielkiego znaczenia podczas domowego seansu, lecz z całą pewnością spowoduje pieczenie oka w kinie.
Przez to drugie rozumiem z kolei obsadę, którą raz jeszcze (kto wie, czy naprawdę nie ostatni?) udało się zebrać do jednej produkcji. Jeżeli Batmana i Jokera nie grają żywi aktorzy, po prostu oczekujemy głosów Conroya i Hamilla. Wiem, że przyjdą czasy ich następców, wiem, że wielu innych próbowało, niemniej ja chcę ich, bo ich wielbię. I wspaniale było usłyszeć jeszcze bardziej szorstką odmianę Kevina (spowodowaną zapewnie kategorią wiekową R) lub Marka, starającego się połączyć własną interpretację Jokera z przerażającym wyobrażeniem Moore'a. Kartom komiksu do tytułu "ideału swoich czasów" brakowało właśnie tych dwóch głosów.Dalej znajduje się już tylko to, z czym raczej nie dyskutujemy. "Zabójczy żart" to klasyka. Jedna z pierwszych opowieści o Batmanie, która w nosie ma akcję lub superbohaterskie popisy. Nowy rozdział dla patologicznej relacji Gacka z Jokerem, wyznaczający wewnętrzny dynamizm tej pary, sugerujący, że jeden bez drugiego istnieć nie potrafi. W opowieści Moore'a ważne jest tylko postawienie pytania filozoficznej natury. Jednoznacznych odpowiedzi zabraknie, podobnie jak choćby promienia optymizmu. To historia, według której do dzisiaj rozumiemy Gotham. Film po prostu ją ożywia, nie kombinując w żadnym momencie. Choć pewna teoria spiskowa dotycząca zakończenia naprawdę się tutaj sprawdza.Dlatego choćby polecam nadrobienie "Batmana: Zabójczego żartu". Podkreślam słówko "nadrobienie", ponieważ wizytę w kinie odradzam. To nie jest również pozycja, którą kupiłbym na Blu-Rayu do domowej biblioteczki. Film warto wypożyczyć, tak staroszkolnie. Obejrzeć, zasmakować ciężaru tej opowieści, pozwolić jej zmienić dotychczasowe spojrzenie na związek Mrocznego Rycerza z jego arcywrogiem. Jasne, że komiks wygrałby w pojedynku z animacją i warto go mieć na półce. Ale w komiksie zabraknie tych głosów. Przez co w tym momencie najlepiej chyba poznać obie wersje "Żartu". Dobrze im razem.Adam Piechota