Batman: Arkham VR, Battlezone, Rigs... Które gry na PlayStation VR zdają test, a które zawodzą?
Premierowej ofercie Sony brakuje prawdziwych hitów, ale znajduje się kilka solidnych tytułów i świetnych, krótkotrwałych wrażeń. Nie brakuje też zawodów.
26.10.2016 | aktual.: 27.10.2016 09:16
Przed Wami lista tytułów na wyłączność PlayStation VR - ustawiłem ją w kolejności od tych najciekawszych do najbardziej wybrakowanych. Pomijam tutaj gry, które po prostu doczekały się VR-owej aktualizacji lub można je dostać na PC. Nad tymi pochylę się jeszcze w osobnym wpisie. A jeśli zastanawiacie się, gdzie, do diaska, jest Rez Infinite, to uspokajam - ten tytuł doczeka się osobnej recenzji.Widząc na wstępie scenę z zamordowaniem rodziców Bruce'a, ziewnąłem z nudów. Tak, wiem, stracił mamę i tatę, patrzył, jak umierają, wiem, że to straszne, wiem, zdążyłem się zorientować za jakimś pięćdziesiątym razem, gdy o tym słyszałem. Dajcie mnie mięso. Dajcie przygodę. Na szczęście gra szybko przeszła do konkretów i okazała się jednym z najmilszych doświadczeń na goglach Sony - choć, rzecz jasna, krótkim.Wcielamy się - szok! - w Batmana i właśnie na tym elementarnym uczuciu bycia Człowiekiem Nietoperzem skupiło się Rocksteady podczas tworzenia godzinnej misji w VR - czy to poprzez scenę ubierania się w kostium, czy momenty przed lustrem, gdy możemy ziścić marzenia o najdurniejszych pozach Gacka. Jaskinia naszego bohatera to z kolei mokry sen każdego fana Mrocznego Rycerza - możemy tam z bliska oglądać pojazdy, stalkować postacie z uniwersum i macać gadżety złoczyńców w rodzaju miecza Ra's al Ghula albo laski E.Nigmy. A potem ciskać je gdzieś w otchłań, bo nic przecież nie sprawia takiej frajdy w wirtualnej rzeczywistości jak rzucanie różnymi rzeczami.
Oprócz zabaw w jaskini mamy też jednak fabularną misję, w której próbujemy wyrwać Robina z łap Jokera i dowiedzieć się, kto napadł Nightwinga. Kolejne sceny Arkham VR są bardzo ograniczone - nie sterujemy swobodnie Batmanem, tylko teleportujemy się w dostępne punkty danej przestrzeni. Nie zabiera to jednak frajdy z doświadczania deszczowego Gotham na własnym lateksowym kostiumie. We wczuwce z pewnością pomaga pas, przy którym mamy super-mega-ultra-detektywistyczny-odpowiednik-scyzoryka, batarang i pistolet z linką. W każdej chwili możemy sięgnąć po któryś z gadżetów i się nim pobawić. Wokół jest też oczywiście sporo pierdół do podniesienia, a nawet pobocznych zakątków w stylu szafki otwieranej znalezioną w korytarzu kartą magnetyczną.Tak, gra nagradza spostrzegawczość. Szczególnie po zakończeniu, kiedy to odzywa się do nas E.Nigma, informując o trzydziestu zagadkach ukrytych w świecie gry. Jest to dobry powód, by przejść Arkham VR po raz drugi, rozglądając się za kolejnymi sprytnymi łamigłówkami. Nagroda? Nowe modele postaci do obmacania w wirtualnej rzeczywistości. Fanom chyba więcej nie trzeba. A i osoby, które nie wielbią Gacka, powinny docenić świetną atmosferę i treściwą, konkretną przygodę. Wrażenie robi też solidna grafika - mamy do czynienia z jednym z najładniejszych tytułów na PlayStation VR. Należy sobie tylko zadać pytanie, czy jest się gotowym, wydać 84 zł na dwie godziny zabawy?Pieczołowicie przygotowana składanka króciutkich gier pokazujących możliwości wirtualnej rzeczywistości. Jak dla mnie jest to jedna z najlepszych premierowych pozycji PlayStation VR.
W London: Heist bierzemy udział w sfabularyzowanym napadzie, w którym największą atrakcją jest możliwość strzelania z Move'ów na precyzyjnie zaprojektowanych planszach. Sekwencja pościgu na autostradzie, gdzie motocykle i samochody robią radosne fikołki, a kawałki nawierzchni wybuchają od strzałów z granatnika, to jedno z najlepszych przeżyć w wirtualnej rzeczywistości. W imersji pomaga z pewnością system przeładowywania broni, w którym jednym kontrolerem sięgamy po magazynek i wsadzamy go do naszej broni dzierżonej w drugim. Graficznie wrażenie robi też duet pierwszoplanowych postaci i niektóre szczegóły w rodzaju skórzanej kanapy w knajpie.Scavenger's Oddysey to z kolei najszybsza chyba metoda nabawienia się nudności podczas grania na PS VR. Wcielamy się w kosmitę wewnątrz mecha, który przemierza dryfujące w przestrzeni asteroidy. Skakanie po nich to świetna przygoda, ale jednocześnie taka, która szybko zatańczy z naszym błędnikiem bardzo chaotyczny taniec. Co się jednak napatrzymy na wirujący przed oczami kosmos sprawiający wrażenie całkiem prawdziwego, to nasze. A przy okazji postrzelamy do robali. Żyć, nie umierać.Pozostałe trzy pozycje VR Worlds to znacznie prostsze pozycje - Ocean's Descent służy za pokaz wirtualnej rzeczywistości, w którym nasza rola sprowadza się do lustrowania głębin oceanu i krzyczenia na widok krwiożerczego rekina. Na pierwszy kontakt z goglami idealne - wiem, bo sprawdzałem po znajomych. Danger Ball jest VR-ową wersją Ponga, gdzie kulkę odbijamy własną głową, a Luge pozwala nam zjeżdżać na deskorolce ze wzgórza.
W efekcie VR Worlds dostarcza treściwy pakiet wrażeń, choć żadna z tych czterech gier (nie wliczam Ocean's Decent) na pewno nie zajmie Waszej uwagi na dłużej niż godzinę.Nie spodziewałem się, że sportowe zmagania na pokładzie szyjących z torped mechów okażą się takie grywalne. Pochwalić należy przede wszystkim dynamikę rozgrywki - mecze są szybkie, intensywne i sprawiają dużo frajdy. Logotypy drużyn, teksty komentatorów i cała otoczka stylizowana jest tak, jakbyśmy grali w koszykówkę albo rugby - tylko że zamiast tego gramy w naparzające do siebie mechy. Połączenie wypada całkiem zabawnie i - przede wszystkim - zacnie.
Wrażenie szczególnie robi fakt, że choć dzieje się dużo, to błędnik jest w stanie to znieść. Osią naszego mecha sterujemy, obracając głową, wszystkie pozostałe zadania ogarniamy za pomocą pada. W grę wchodzą różne tryby (defensywny, ofensywny, zwiększający szybkość), specjały, typy broni oraz trzy rodzaje meczy, z czego najciekawszy jest ten w którym należy zniszczyć trzech przeciwników, a potem wskoczyć w obręcz w centralnej części boiska, by zdobyć punkt. Poza turniejami wiążemy się ze sponsorami, kupujemy nowe maszyny... Jest, co robić.Rigsy nastawione są na rozgrywkę multiplayerową i z przyjemnością donoszę, że podczas gry nie miałem problemu ze znajdowaniem innych graczy. Widać, że gogle znalazły już sporo nabywców, a wąski zasób gier wieloosobowych zdecydowaną większość kieruje właśnie do kolorowych, żywych mechów. I dobrze.
Nie jest to może gra, która powala swoimi rozwiązaniami, ale niewątpliwie można uznać ją za dobry tytuł, który ma pomysł na siebie i realizuje go z pozytywnym skutkiem. Jeśli ktoś lubi strzelać się po sieci i kupił VR-a, zdecydowanie powinien rozważyć zakup, choć cena jest niestety wysoka - 249 zł.Jeden z tych niepozornych tytułów, który wydaje się totalną pierdołą, a potem zaskakuje swoją grywalnością oraz pomysłami. Headmaster to bowiem gra o odbijaniu piłki za pomocą głowy. I tyle. Nie potrzebujemy pada, Move'a czy czegokolwiek poza goglami i rozgrzanym karkiem. Podobnie jak VR-owy Pong z VR Worlds, Headmaster w bardzo dobry sposób korzysta ze śledzenia ruchów głowy i opiera na tym całą rozgrywkę.
I to działa. Wpierdzielanie kolejnych bramek (i nie tylko bramek, gdyż szkolenie przewiduje różne dziwactwa) sprawia frajdę, a na tym zalety gry się nie kończą. Bo, co zaskakujące, niby prościutki tytuł o odbijaniu piłki może pochwalić się też poczuciem humoru i fabułą. Widzicie, to nie jest tak, że jesteśmy na zwykłym boisku i jako zwykły piłkarz ćwiczymy sobie główkę. O, nie. Przebywamy w Football Improvement Centre (czyli mniej więcej Centrum Doskonalenia Umiejętności w Piłkę Nożną) i to raczej wbrew naszej woli, choć jesteśmy zapewniani, że wcale nie mamy do czynienia z więzieniem. Absurdalny, lekko Pythonowski scenariusz doskonale umila kolejne zwariowane wyzwania, w których prosta bramka zasłonięta jest nagle przez, dajmy na to, metalową ścianę. Albo piłka po odbiciu sobie wybucha, bo niby czemu nie?
Wraz z rozwojem akcji kolejne poziomy stają się coraz trudniejsze - do takiego stopnia, że naprawdę robi się hardkorowo. Wiele osób może odpaść, niemniej polot, z jakim wprowadzane są kolejne utrudnienia i cała humorystyczna otoczka sprawiają, że Headmaster to jedno z najmilszych zaskoczeń premierowych tytułów na PlayStation VR. Tak, polot. To słowo klucz - nie tylko w kontekście fruwających piłek.Jedną z najfajniejszych opcji PlayStation VR jest w pełni darmowy Playroom wirtualnej rzeczywistości. Pisał już o nim Bartek, wspominałem i ja w teście gogli, a teraz powtórzę: Sony trafiło w dziesiątkę, przygotowując minigry, w które zagramy ze znajomymi siedzącymi obok nas. Gracz bez VR-a na ekranie telewizora będzie widział co innego niż gracz w goglach. W oparciu o to rozwiązanie przygotowano kilka atrakcji.W jednej jesteśmy na przykład kotem i wychylamy głowę, by przyłapać kradnącą ser mysz, którą ktoś inny steruje padem. W momencie naszego wychylenia gryzoń musi zastygnąć, by zachować życie. W oparciu o tę mechanikę wytwarza się zabawa w - che, che, proszę, zatrzymajmy tę karuzelę - kotka i myszkę, gdzie jeden gracz musi wyczuć, co zaraz zrobi drugi. W innej minigrze osoba z VR-em macha głową by jako dinozaur rozwalać budynki, a maksymalnie czterech zawodników na padach ucieka przed spadającymi fragmentami budynków. Potem natomiast "padowcy" rzucają w VR-owca, a ten musi robić uniki karkiem.
Jest też zabawa, w której zadaniem osób bez gogli jest wytłumaczenie osobie w wirtualnej rzeczywistości, kogo jako szeryf westernowego miasteczka ma odstrzelić. Na ekranie telewizora wyświetla się rysopis bandyty - gościu w sombrero, z zielonym wąsem i plastrem na brodzie! Łysy kolo z opaską na oku! I tak dalej, i tak dalej. Wszystko utrzymane jest oczywiście w pociesznej stylistyce Playrooma, gdzie prym wiodą urocze robociki, oferowane minigierki są więc idealne do zabawy z dziećmi. Ale nie tylko. To po prostu pomysłowe zabawy angażujące grupę znajomych.
Z tego miejsca chciałbym jeszcze raz przeprosić moją dziewczynę, która dostawała zawału, ilekroć metr od niej krzyczałem nagle jak wariat z goglami na twarzy. To wszystko przez Here They Lie - horror przygotowany specjalnie z myślą o PlayStation VR. A może raczej horrorowy eksperyment? Bo łatwo odnieść wrażenie, że tytuł ten jest raczej testowaniem gatunku za pomocą nowej technologii, a nie dopracowanym, bogatym utworem.
Nie zrozumcie mnie źle - istnieje spora szansa, że będziecie krzyczeć i zmuszać się do otwierania niektórych drzwi w tym wirtualnym, burym koszmarze. Twórcy ograli swoją porcję horrorów i obejrzeli kilka razy "Drabinę Jakubową", "Lśnienie" czy nawet filmy Lyncha. Jest dziwnie, surrealistycznie, ale w efekcie gra bardziej jawi się jako pokaz niepokojących scen niż spójna opowieść.
Nie liczcie na przykład na to, że zrozumiecie po przejściu, o co właściwie chodziło. Podążamy za kobietą w żółtej sukience, która jest na tyle uciążliwa, że zamiast iść przez park w piękny słoneczny dzień, wybiera trasę dusznymi tunelami kolejowymi. No, mamy też na przykład miasto, za które swoją drogą należą się brawa - najpierw czujemy ulgę, bo wyszliśmy na powierzchnię z klaustrofobicznych podziemi, a potem szybko orientujemy się, że wąskie, ciemne uliczki, które zdają się plątać ze sobą i piętrzyć bez składu, mamiąc zmysły, wcale nie są lepszą opcją.
Osierocone miasto wygląda fenomenalnie pod względem artystycznym. Bo graficznie w Here They Lie bywa różnie - od rozmytych, nieostrych przestrzeni do szczegółowych, oglądanych z bliska rekwizytów. Jak dla mnie na szczęście z naciskiem na to drugie.
Osoby nieprzyzwyczajone do wirtualnej rzeczywistości mogą mieć problem z nudnościami - gra przypomina zresztą co rozdział, że warto zrobić sobie przerwę. Wszystko przez perspektywę z pierwszej osoby i swobodne poruszanie się padem. Błędnik może po jakimś czasie przestać nadążać. Sam musiałem co około czterdzieści minut robić sobie krótkie pauzy, a jestem już chyba całkiem odporny na Syndrom Miski W Zasięgu Ręki.Gameplayowo Here They Lie to horrorowy symulator chodzenia z kilkoma momentami, gdzie trzeba się gdzieś zakraść, ale zakradanie się to tutaj przechodzenie korytarzem, gdy humanoidalny potwór z porożem patrzy w inną stronę. Nie uświadczymy choćby kucania, więc w porównaniu z demem Resident Evil 7 omawiana gra pod tym względem nie ma nawet startu. Ale momenty takie jak ten, gdy widzimy nagle cień na ścianie i musimy się fizycznie odwrócić, bo stanąć twarzą w twarz z oprawcą o głowie świni, to momenty gdy VR daje radę.
Nie oczekujcie od Here They Lie nic wielkiego, nie oczekujcie nawet dopracowanego tytułu, ale jeśli chcecie trochę niezobowiązujących, niezwykle klimatycznych strachów na 3-4h, to chyba warto wydać tę wyjątkowo niedużą sumę 79 złotych. Albo skusić się na mniej dziwne, a o wiele bardziej prostolinijne...Spin-off świetnego tytułu na wyłączność PlayStation 4 łączy ze sobą trzy elementy idealne dla wirtualnej rzeczywistości - strzelanie Move'ami, kolejkę górską i horrorowe motywy. W efekcie otrzymujemy taki tunel strachu na goglach, tylko zamiast gumowych duchów na twarz rzucają się nieprzyjemnie szczegółowe trupy chcące rozerwać nam klatkę piersiową.
Pierwsze dwie-trzy przejażdżki to najczystsza frajda. Prujemy do rekwizytów, potworów i spotykanych na trasie przeszkód, uchylamy się przed piłami tarczowymi i czujemy jak żołądek podjeżdża nam do gardła, gdy wirtualny wózek zjeżdża z wysokości. To prosta rozrywka opierająca się - tak jak oryginalne Until Dawn - na horrorowych kliszach. Gra sprawdza się szczególnie dobrze jako szybki, efektowny pokaz PlayStation VR. Wybieramy jeden z dziewięciu poziomów, wręczamy gogle amatorowi nowej technologii i patrzymy, jak wzdryga się i otwiera usta ze zdumienia.Rush of Blood robi się jednak dosyć nudne po kilku przejażdżkach, szczególnie kiedy ginie się w walce z bossem na końcu poziomu. A to zdarzało mi się i na normalnym, i nawet łatwym poziomie trudności. Po jakimś czasie główną motywacją gry pozostała ciekawość, jakich motywów użyją twórcy na następnym poziomie. Osobiście wymiękłem, gdy na trasie pojawił się ogromny, obrzydliwie bliski pająk, ale wtedy też z ulgą odkryłem, że poszczególne tory mogę wybierać bez konieczności przechodzenia ich w ściśle określonej kolejności. Miły, wygodny gest.
Spin-off zadziwiająco solidnie udowadnia też, że nie jest bezsensownym bękartem Until Dawn. Wszystkie poziomy (no, może poza ostatnim) nawiązują do pierwowzoru, podobnie jak konstrukcja rozgrywki, znajome elementy czy sam fakt, że dalej mamy do czynienia z bezpardonowym kolażem najprzeróżniejszych horrorowych klisz. Jako niezobowiązująca, szybka dawka adrenaliny i magii VR-a - tak. Jako cokolwiek więcej - nie.
Inną multiplayerową opcją dla PlayStation VR jest reboot klasyka - Battlezone. Tutaj sterujemy nie mechem, a czołgiem. Dostajemy do tego kampanię dla pojedynczego gracza, ale jest to raczej niezbyt porywające doświadczenie. Jasne, poczucie bycia wewnątrz futurystycznego czołgu początkowo może sprawiać frajdę, do gry jednak szybko wkrada się powtarzalność. Jeździmy po różnych planszach, strzelamy do wrogich czołgów, myśliwców i wieżyczek, ale szybko robi się nudno. Kolejna fala wrogów. I jeszcze jedna. O, nie mam amunicji. Kolejna fala wrogów. I tak dalej. Czasami następuje wariacja z eskortą NPC-a czy obroną bazy, ale nie czyni to rozgrywki bardziej ekscytującej.Trudno o prawdziwie interesujące wariacje. Całość finalnie wydaje się pozbawiona charakteru. Nasza przygoda nie dąży w stronę wciągającej fabuły czy rozbudowanych możliwości rozwoju - na każdej kolejnej planszy rozwalamy naszym ogranym czołgiem znajomych przeciwników. I tyle. Jest to bardzo płytkie doświadczenie, które nabiera więcej smaku w sieci, choć i tak gdybym miał wybierać między Battlezonem a Rigsami, zdecydowanie postawiłbym na mechy.
Gry grami, ale co z samym sprzętem? Nasz szczegółowy test gogli PlayStation VR znajdziecie pod tym adresem.
Pewnym urozmaiceniem może być też rozegranie kampanii w kooperacji ze znajomym, ale wiadomo, do tego potrzebujemy znajomego (che, che), który na dodatek będzie miał PS4 i PS VR. A, no i należy wydać 249 zł. Za taką cenę naprawdę bym Battlezone'a odradzał, sugerując kilka innych, teoretycznie mniejszych tytułów. Albo te Rigsy.