"Avengers: Wojna bez granic" - recenzja filmu. Było warto czekać
Śmiało. Dziś nie zepsuję Wam żadnego zaskoczenia.
Można się spierać, czy pisanie recenzji takiego filmu, czegokolwiek, co można by pod "recenzję" podpiąć, ma jeszcze sens. Nie, nie dlatego, że głosy krytyków nikną w falach hype'u zalewających marvelowskie wybrzeża, tylko przez banalny fakt - to finał dziesięcioletniej, zaplanowanej przez grono najgrubszych speców inicjatywy. Film, który można rozpocząć bez sekundy ekspozycji i nikt nie mrugnie okiem. W tym tygodniu, w tym miesiącu, nawet roku nie będzie większego filmowego wydarzenia. Nawet jeśli brzmi to trochę zbyt patetycznie. Szykowaliśmy się do niego od dziesięciu lat. Ja zaczynałem jako siedemnastoletni licealista. Oglądam zaś, czując pierwsze impulsy strachu przed trzydziestką. Jeżeli pamiętacie niedowierzanie, jakie spowodowała scena po napisach "Iron Mana" w 2008 roku, zasłużyliście na "Wojnę bez granic". Naprawdę.Oczywiście, nowi "Avengersi" zadziałają najlepiej w wersji "na białą kartkę". Czekają Was zaskoczenia. Małe, średnie, gigantyczne. Dziś ich nie nadkruszę. Przyjdzie na to czas. Jednak wbrew temu, co zapewne często będziecie słyszeć podczas najbliższego weekendu, o filmie tak czy inaczej można opowiedzieć sporo bez psucia całej imprezy.
Bracia Russo już dwukrotnie udowodnili, że są najlepszym, co spotkało Marvela. Swoją wariację "Avengersów" wyłożyli przecież w "Wojnie bohaterów", w największej sekwencji na lotnisku wiernie trzymając się stylistyki wyznaczonej lata temu przez Jossa Whedona (naturalny humor wynikający ze starcia tak odmiennych osobowości). Teraz stawiają kolejny krok, niosą na barkach całkiem ciężkie brzemię. Staną się odpowiedzialni za wejście w dojrzałość uniwersum. Producent MCU, Kevin Feige, stwierdził niegdyś, że po dwóch filmach składających się na dwupak "Infinity War" nie będzie już opcji powrotu. Dzieje się to właśnie teraz. Na Waszych oczach. FOMO byłoby jak najbardziej na miejscu. Reżyserzy kują nowy kształt z popękanej skały. W "Wojnie bez granic" stawiają czoła niemal wszystkim bolączkom oklepanej formuły."Po Lokim filmy Marvela nie zaproponowały żadnego sprawnego szwarccharakteru". Gdy analizuję na spokojnie, jak wyraźnym w porównaniu do Toma Hiddlestona jest Thanos, nie mogę uwierzyć, że czekaliśmy na niego tyle lat. Przede wszystkim - Josh Brolin dał z siebie wszystko. Jego Tytan jest potężny, owszem, więc Mściciele w końcu autentycznie mogą dostać bęcki, lecz nie sceny akcji zapamiętacie najmocniej. Nowa, bardziej realna motywacja (w stosunku do komiksów), namacalna osobowość, liczne momenty burzy emocji wymalowanej na fioletowym licu oraz jakże kluczowe przekonanie, iż tylko on rozumie "jedyną opcję na lepsze jutro". Thanos elektryzuje. Jest prawdziwym antagonistą, którego chorą ambicję zrozumiecie, a pstryknięcia palcami, mogącego zniszczyć połowę wszechświata, będziecie bać się razem z każdym herosem."Filmy Marvela są zbyt śmieszkowate". Tutaj żarty bardzo szybko zaczynają odgrywać rolę terapeutyczną, bo stawka wydarzeń - nareszcie! - rośnie niemalże co chwilę. "Wojna bez granic" przemienia się w obraz dość patetyczny, unikający dotychczasowych konwencji lub uproszczeń. Odpuści błazeńską puentę tam, gdzie wypadłaby nienaturalnie. Nie pogniewałbym się, gdyby od tej pory tak miał wyglądać Marvel. Jak gdyby ktoś w końcu zrozumiał, że bez ryzyka i poświęceń niemożliwe jest autentyczne zaangażowanie widza. Choć nader pozytywnie wspominam trzeciego "Kapitana", bracia Russo potrzebowali jeszcze dwóch lat, by pokazać, jaki charakter mógł mieć tamten film. Jeżeli dzisiejsze wrażenie nie rozmyje się za rok, przy niezatytułowanej "czwórce", za co naprawdę będę trzymał kciuki, będą to najpoważniejsze owoce pierwszej dekady uniwersum.
"Filmy Marvela zawsze przebiegają według tego samego schematu". Powyższe akapity już trochę wyjaśniły, że "Infinity War" idzie świeżym szlakiem. Nie oznacza to, rzecz jasna, iż największa zadyma nie czeka grzecznie na ostatni akt albo ktoś zrezygnuje ze zwiedzenia sporej części barwnego kosmosu w pierwszej połowie, gdy można spiknąć ziemskich bohaterów ze Strażnikami Galaktyki. Przejrzysta odpowiedź wymagałaby niemniej zepsucia wielu wątków. Ograniczę się zatem do ostrzeżenia, że przez te niemal trzy godziny nie ma bezpiecznej chwili na wyjście do toalety, a wyglądająca już zza rogu kontynuacja umożliwia wiele formalnych eksperymentów.Biorąc pod uwagę, ilu bohaterów, których poznawaliśmy przez lata i kojarzymy nierzadko niczym własnych kumpli, zbiorą na jednym ekranie reżyserzy, trudno oczekiwać oddania sprawiedliwości wszystkim. Podjęto słuszną decyzję rozbicia cyrku na trzy grupy, dzięki czemu uniknięto dialogów rodem z finału japońskiego erpega, gdzie każda z dwudziestu postaci po kolei przekazuje ten sam komunikat innymi słowami. Niemniej niektórzy zostali zredukowani do dwóch lub trzech, nie zawsze poważnych zdań. Jeżeli wypadło akurat na Waszych ulubieńców, musicie to przełknąć. Taka cena ilu... ponad trzydziestu celebrytów w jednej produkcji?Żadne to również zaskoczenie, że "Wojna bez granic" reprezentuje najwyższą ligę pod względem akcji, choreografii, ilości efektów specjalnych. Pod względem "widowiska", jednym słowem. Hej, to film braci Russo. Tych gości, którzy starli ze sobą Iron Mana i Kapitana Amerykę w "Wojnie bohaterów". Teraz mogli zrobić cały film właśnie w tym stylu. Cieszą drobne smaczki oraz niedorzeczne współprace, radują sprawnie wykorzystane umiejętności każdego wojownika. Trzęsaca się kamera, z której słyną twórcy, została ostro zredukowana, nie brakuje pięknych ujęć, a komiksowych kadrów w zwolnionym tempie a'la Joss Whedon, poza tym znanym ze zwiastuna, praktycznie nie uświadczycie. Inaczej też ogląda się marvelowisko, gdy wiemy, że przeciwnik ma wystarczającą potęgę, by uszczuplić roster naszych ulubieńców.Tutaj musimy się zatrzymać. Nawet gdyby trzeci "Avengersi" nie byli najlepszym filmem w Marvel Cinematic Universe, z pewnością będą obrazem najważniejszym. Tym, do którego to wszystko dążyło przez dekadę i przez który będzie musiało się diametralnie zmienić w latach następnych. Historycznym momentem w sumie, o ile na Marvelu mieliście okazję się wychować. Zresztą znacie moje zdanie od pierwszego akapitu. Nie pozwólcie, by Wasza nieświadomość rozwiała się niczym proch na wietrze, gdy internet rozpocznie swój rytuał. Największą wadą "Wojny bez granic" za kilka lat, jak sądzę, będzie właśnie fakt, że tylko przez krótką chwilę była "ostatnim" filmem Marvela. Skorzystajcie z tego.