Avengers: Koniec gry - recenzja filmu. Nieuniknione
Jak Wasza wizyta w kinie.
Cieszę się, że rok temu dosyć sensownie wyłożyłem skalę oraz wagę przedsięwzięcia braci Russo - nie muszę tego robić ponownie. Nie psułem sobie zabawy, nie szperałem w sieci od momentu ściągnięcia embargo na recenzje „Avengersów”. Wiem zresztą, że krytycy stracili już do Marvela jakikolwiek dystans. Zabrakło odwagi, by globalnie zauważyć niepokojącą jakość drugiego „Ant-Mana” lub wypunktować problemy „Kapitan Marvel”. Została wyłącznie (zrozumiała przecież) wdzięczność za jedenaście lat wspólnego spełniania geekowskich marzeń. Komiksy superbohaterskie powróciły do dyskursu, połowa przypadkowych internatów autentycznie lepiej kojarzy materiał źródłowy od dawnych sympatyków. Na „Koniec gry” (standardowo - polskie tłumaczenie stosować będę zamiennie z oryginałem) nikt już chyba nie czekał jak na standardowy blockbuster. Próba oceniania go samodzielnie, bez gigantycznego kontekstu dwudziestu iluś obrazów poprzedzających, skazana będzie z automatu na porażkę.
Z kolei wnikliwa analiza zalet oraz wad tego trzygodzinnego kolosa (dołóżcie długość reklam w komercyjnych kinach i w razie czego przemyćcie na salę chociaż jakąś kanapkę!) gryzie się z potrzebą dziennikarskiej moralności. Twórcy nie kłamali, że zwiastuny nie pokazały w zasadzie niczego, więc 95% seansu korzysta z zalet nagłego zaskoczenia. Nawet nie „fanserwis” uprawia, tylko rozdymany fanfest, który z dobrą widownią gwarantuje salwy krzyków, gwizdów, „oochów”, szlochów lub reagowania oklaskami na stopień kosmosu przygotowany przez Marvela. Przypomnijcie sobie dokładnie, jakie wrażenie robił dziewiczy seans pierwszych Mścicieli, i pomnóżcie wynik przez trzydzieści. Istnieje spora szansa, że „Endgame” spełni wszystkie marzenia, jakie w odniesieniu do niego zdążyliście stworzyć przez te długie miesiące czekania. A potem dołoży nawet takie kadry, które wymyśliłby tylko zajarany jak sto pięćdziesiąt siedmiolatek z pudełkiem plastikowych herosów schowanym za łóżkiem. Tak, to wyśmienity popcorniak.
Mogę jednak napisać, że mam sporo szacunku do reżyserskiego duetu za odmienność tego rozdziału sagi. To w zasadzie trzy filmy w jednym, a żaden nie w stu procentach „marvelowski”. Odczuwalny ciężar finału poprzednika rozpoczyna nieznanym dotychczas w uniwersum tonem, ale i przymusowy humor, bez którego nie można przecież klepnąć czegokolwiek w „głównym” MCU, i finałowa jatka mająca stanowić superbohaterską wersję „Powrotu króla” wystarczająco wyróżniają się od przyjętych schematów, by ucieszyć nawet weterana. Nie mówimy o żadnej rewolucji, podkreślam, bo od tego najwyraźniej będziemy mieli niebawem hollywoodzkie dokonania DC, tylko pewnej świadomości, że w przeciwnym wypadku mielibyśmy małą katastrofę. „Koniec gry” nie mógł być po prostu poprawnym marvelowiskiem. Jednocześnie nie mógł przekreślić bezpiecznej poetyki swoich fundamentów. Świetnie zatem, że znalazł wystarczający balans.
Poświęcono wiele. Na przykład Thanosa, któremu tutaj nawet Josh Brolin nie umie wykrzesać podobnej iskry, co ostatnio. Szaleńczo nerdowski potencjał drugiego aktu, bo w komiksach taki eksperyment zaowocowałby setkami zupełnie nowych serii. Bezkompromisowość zwieńczenia „Wojny bez granic” - jak słusznie sugerowałem rok temu, perfekcyjna konsekwencja jest niemożliwa, gdy na szali leżą kolejne miliardy dolarów. Nawet charakter wielu kochanych postaci, tym razem będących już rzeczywistymi pionkami na planszy wyczarowanej przez speców od efektów specjalnych. Finalnie - logikę. Gdy w internecie wystartuje szukanie dziur w narracji, zobaczymy półgodzinne filmy z pukaniem się w czoło. Niepotrzebne, bo to wszak kino wybitnie rozrywkowe, ale cholernie klikogenne.
Uzyskano… przejrzystość toku akcji. I smutek, który w dobrych rękach będzie wykorzystywany jeszcze latami. Chociaż „nowe” MCU nie będzie już „naszym” MCU. Na kolejny cross-overowy event tej skali - o ile w ogóle do niego kiedykolwiek dojdzie - przyjdzie światu czekać znowu ponad dekadę. Czy chwilę przed czterdziestką oraz z bagażem niemal pięćdziesięciu obejrzanych filmów pozostanie we mnie jeszcze jakakolwiek ekscytacja? A może następnym „Końcem” jarać ma się już następne pokolenie? Nie wiem. Chwilowo tego jednak nie widzę. Nawet zbliżający się powoli seans „Daleko od domu” przestaje już cieszyć. W idealnym świecie przedsięwzięcie Marvela zakończyłoby się właśnie dzisiaj. Gdy zatoczyło pełne koło. Kevin Feige to jednak nie Doktor Strange - na pewno widzi wiele rozwojów wydarzeń, które odniosą skutek. Mnóstwo skutku. Skutek liczony w miliardach.
I weź tu, człowieku, napisz z tej okazji jakiś tekst, wiedząc, że znakomita większość twoich czytelników zasypałaby cię hejtem za nadużywanie dnia przewagi. Ba, ja to sobie nawet postanowiłem, że spróbuję z tego wybrnąć bez wracania do (niby powszechnych) spoilero-tajemnic „Wojny bez granic”. Ale prawda jest taka, że wytworzony przeze mnie target sporo przegrał. Nie wziął udziału w największym wydarzeniu kina rozrywkowego swoich czasów. I co z tego, iż w zachowawczym, często kopiowanym-wklejanym uniwersum. Dla wielkich wrogów filmowego Marvela niosę też promyk nadziei - gigant ma idealną okazję, by od 2020 roku zacząć wprowadzać drastyczne zmiany. Też podejrzewam, że to zmarnuje. Ale co tam, marzyć można. Tylko najpierw do kina na „Endgame”.
Adam Piechota