Assassin`s Creed: Renesans - powieść na podstawie przygód Ezia
Już w listopadzie będzie można w Polsce kupić książkę na podstawie drugiej części gry Ubisoftu czyli Assassin`s Creed: Renesans autorstwa Olivera Bowdena. Wszystko dzięki wydawnictwu Insiginis. Cena nie jest na razie znana, wiemy jednak, że dzieło to liczyć będzie sobie 488 stron, więc jeśli nie znudziły Wam się losy Ezia w słonecznej Italii z okresu renesansu może to być książka jak znalazł na długie jesienno-zimowe wieczory.
Sądząc po opisie książki na stronie wydawnictwa będziemy mieć do czynienia z powieścią mocno opartą na tym, co działo się w grze. Szkoda tylko, że w czasach kiedy prawie każde miasto stanowiło osobną republikę, ktoś tu pisze o narodzie Italii.
Młody szlachcic, zdradzony przez panujące rody Italii, wyrusza w poszukiwaniu zemsty. Aby stawić czoła spiskowcom i przywrócić rodzinie honor, będzie musiał poznać sztukę zabijania. W swojej misji Ezio skorzysta z pomocy światłych umysłów, takich jak Leonardo da Vinci czy Niccolo Machiavelli, świadom, że jego przeżycie zależy od nabytych umiejętności. Dla swoich sprzymierzeńców stanie się siłą przemian, bojownikiem o wolność i sprawiedliwość. Dla wrogów będzie śmiertelnym zagrożeniem, siejącym postrach wśród tyranów, którzy ciemiężą naród Italii. Tak rozpoczyna się epicka opowieść o władzy, zemście i spisku. Możecie też przeczytać krótki fragment powieści. Szkoda, że autor nie odrobił zadania domowego, bo złotnicy wprowadzili się na Ponte Vecchio w 1593 r.:
Wysoko, na wieżach pałaców Vecchio i Bargello, płonęły pochodnie. Nieco dalej na północ kilka latarni rozświetlało migoczącym blaskiem plac przed katedrą. Inne rzucały poświatę wzdłuż nabrzeża rzeki Arno. Choć było już późno - większość mieszkańców miasta udawała się na spoczynek wraz z zapadnięciem nocy - w spowijającym brzeg rzeki mroku można było dostrzec kilku żeglarzy i dokerów. Żeglarze, uwijając się wciąż przy swoich statkach i łodziach, kończyli pospiesznie naprawy takielunku i zwijali liny, układąjąc je starannie na ciemnych, wyszorowanych pokładach. Dokerzy spieszyli się z rozładunkiem i przenoszeniem towarów do pobliskich, dobrze zabezpieczonych magazynów. Światła migotały też w oknach tawern i domów publicznych, ale po ulicach poruszało się już naprawdę niewiele osób. Upływał już siódmy rok od czasu, kiedy władcą miasta został wybrany dwudziestoletni wówczas Lorenzo Medici; jego rządy przywróciły ład, przynajmniej z pozoru, i w pewnym stopniu uspokoiły zaciętą rywalizację między rodami bankierów i kupców, dzięki którym Florencja stała się jednym z najbogatszych miast świata. Mimo to miasto nigdy nie przestało wrzeć, a czasem nawet kipieć - każda grupa interesów nieustannie dążyła do kontroli nad innymi; niektóre z nich zmieniały sprzymierzeńców, inne pozostawały odwiecznymi i nieprzejednanymi wrogami. Nawet podczas wiosennych wieczorów, gdy słodki zapach jaśminu i odpowiedni kierunek wiatru pozwalał zapomnieć o odorze rzeki Arno, Florencja roku Pańskiego 1476 nie była najbezpieczniejszym miejscem do przebywania poza domem, szczególnie po zachodzie słońca. Na niebie, które przybrało kobaltowy kolor, zawisł już księżyc, przyćmiewając swoją jasnością rój towarzyszących mu gwiazd. Jego światło padało na plac, który z północnym brzegiem Arno łączył Most Złotników i jego tętniące życiem sklepy, teraz ciemne i ciche. To samo światło spływało po kształtach odzianej w czerń sylwetki, stojącej na dachu kościoła Santo Stefano al Ponte. Był to człowiek młody, zaledwie siedemnastolatek, o wyniosłej posturze. Lustrując uważnym spojrzeniem obszar rozciągający się pod jego stopami, uniósł rękę do ust i zagwizdał, cicho, lecz przenikliwie. Potem patrzył, jak w odpowiedzi na jego gwizd z ciemnych uliczek i spod sklepionych przejść wyłania się na plac najpierw jeden, później trzech, po chwili już tuzin, a ostatecznie co najmniej dwudziestu mężczyzn, młodych jak on, w większości w czerni; niektórzy mieli krwistoczerwone, zielone bądź błękitne kaptury lub kapelusze, za to wszyscy - miecze i sztylety przy pasach. Już po chwili na placu w promienistym szyku stała grupa groźnie wyglądających młodzieńców, których sposób poruszania się zdradzał wielką pewność siebie. Młody człowiek spojrzał z dachu na pełne zapału twarze, które wpatrywały się w niego, rozświetlone bladą poświatą księżyca. W geście prowokującego pozdrowienia wzniósł wysoko zaciśniętą pięść. - Zawsze razem! - wykrzyknął, a oni, również unosząc swe pięści, w których część z nich już zaciskała broń, odpowiedzieli: - Razem! Młodzieniec kocimi ruchami zszedł z dachu po niewykończonej fasadzie kościoła, a gdy znalazł się nad jego portykiem, zeskoczył i z peleryną powiewającą jeszcze w powietrzu, wylądował w miękkim przysiadzie pośrodku zgromadzenia. Mężczyźni otoczyli go wyczekując (...) Trochę się czepiam szczegółów, ale jeśli ktoś zna historię, to takie błędy mogą psuć przyjemność z czytania. Miejmy nadzieję, że więcej ich w książce nie będzie.
[via Wydawnictwo Insignis]
Marcin Lewandowski