Aragami - recenzja. Do Tenchu daleko
Małe studio miało właściwe wzorce, ale...
Zacznijmy od tego, że oczy Was nie mylą. To indyk, ale Aragami faktycznie potrafi wyglądać ładnie. Mocno stylizowana, tańcząca między feerią żywych barw a mrokiem oprawa jest tu w dodatku sługą opowieści. Tytułowy Aragami to bowiem przyzwany przez uwięzioną księżniczkę duch, którego domeną są cienie i mrok. Na uwolnienie swojej mocodawczyni ma jedną noc, a na drodze staną mu słudzy światła. Coś tu nie gra? Cóż. Zakręty opowieści widać z daleka.
Platformy: PC, PS4, Xbox One
Producent: Lince Works
Wydawca: Maximum Games
Dystrybutor: Techland
PEGI: 16
Data premiery: PC/PS4: 04.10.2016; Xbox One później
Wymagania: Intel Core i5; 8GB RAM; NVIDIA GeForce GTX 660/AMD Radeon HD7870
Grę do recenzji udostępnił dystrybutor, zdjęcia pochodzą od redakcji.
Aragami umrze wraz z pierwszymi promieniami słońca, ale szkodzi mu też oświetlenie sztuczne czy magiczne. Traci w nim swoje moce, a bez tych zabawa nie tylko jest trudna, ale w zasadzie nie ma sensu. Bo widzicie - autorzy zaprojektowali grę absolutnie wokół nich. Wyobraźcie sobie, że Aragami to ninja, który... nie potrafi skakać.Byle płotek jest dla niego przeszkodą nie do pokonania, jeśli nie może skorzystać z teleportu pomiędzy cieniami po jego obu stronach. Dziwna decyzja, ale na szczęście ten kuzyn blinka z Dishonored dość szybko staje się drugą naturą gracza. Musi, bo korzystając wyłącznie z mięśni, Aragami porusza się jak mucha w smole. Brak dynamiki jest dodatkowo uwypuklany przez fatalne działanie gry na PS4. Animacja przez większość czasu chrupie sobie na poziomie 20-25 klatek, ocierając się o granicę grywalności. A tu i ówdzie dorzuci jeszcze losowe zacięcia. Popremierowa aktualizacja nic w tej kwestii nie zmieniła. Jest jedno miejsce - walka z bossem - w którym animacja wzlatuje ku 50-60 fps i gdy do niego doszedłem, ujrzałem dużo lepsze, żywsze oblicze Aragami. Niestety, w kolejnym rozdziale wróciłem do kroczenia w smole, z poczuciem rozczarowania, że developer tak bardzo pokpił sprawę konsolowej wersji.
Teleport pozwala sprawnie przemykać nawet po obstawionym terenie, pod warunkiem, że są na nim cienie. Jeśli nie ma, to ninja może na moment stworzyć je sobie sam. Ale i tak odebranie mu umiejętności skoku to karkołomne ograniczenie i trudno się z nim pogodzić w grze, w której zawsze warto być nad wrogiem, nawet jeśli nie zamierzamy spaść na niego z wyciągniętym ostrzem. W dodatku sam teleport lubi sprawiać problemy w trakcie wspinaczki. Kursor niechętnie "chwyta się" krawędzi dachu czy murku, a w tego typu grach rzadko dysponuje się czasem na celowanie padem w dokładnie ten punkcik, który wybrała sobie gra. Zamiast finezji i polotu w działaniach mamy walkę z materią.Żeby było "zabawniej", gra nie pozwala samemu zapisywać stanu, a punkty kontrolne rozrzucał wyjątkowy sknerus. Przypadkowa śmierć oznacza powrót na początek etapu, choćby Aragami już witał się z gąską. To znacznie redukuje zapał do eksperymentów z jego mocami, w skład których wchodzą jeszcze m.in. cieniste strzałki pozwalające eliminować wrogów na odległość, możliwość zastawienia pułapki, która wciągnie bliskich wrogów w otchłań, tymczasowa niewidzialność, oślepianie grup nieprzyjaciół czy odwracający ich uwagę sobowtór. To ciekawy arsenał, ale brakiem save'ów i mnóstwem glitchy szybko odbiera ochotę do zabawy z wrogami w kotka i myszkę.Jeśli będziecie próbowali przejść grę bez zabijania, czeka Was sporo frustracji i wbijania sobie ścieżek przez plansze do głowy na pamięć. Gdy próbowałem tak grać, Aragami szalenie mnie irytowało. W tego typu grach cenię sobie swobodę i możliwość improwizacji - tutaj albo masz plan i realizujesz go od A do Z, licząc, że żaden błąd gry go nie zniweczy, albo giniesz. Bo wrogom wystarczy jeden strzał z miecza (owszem, strzelają), by posłać cienistego wojownika w wieczny mrok.Rodzaje przeciwników nawet kiepski drwal zliczyłby na palcach jednej ręki, a ich sztuczki nie zmieniają się przez całą grę. Kiepskie SI sprawia, że bardziej niż strażnikami, których trzeba przechytrzyć, by zakraść się do kolejnego pałacu i ukraść kolejną część amuletu (ten uwolni księżniczkę), są do bólu przewidywalnymi pionami, co to poruszają się po planszy czekając, aż ktoś je usunie.
Jakieś 85% gry to powtarzanie w kółko schematu "wejdź do lokacji i rozbij wszystkie kule zasilające przejście do następnej". Zmieniają się dekoracje, ale sama rozgrywka już nie, a wraz z kolejnymi rozdziałami coraz mocniej doskwiera uczucie bycia szczurem w labiryncie ścieżek. Bo plansze niby wydają się otwarte, ale takie nie są. Nie na każdy daszek się teleportujemy, przeszkodą nie do przejścia może być zwykły krzak czy drzwi. Nie ma tu mapy, a cele misji lubią się gubić. Ot, chociażby wiesz, że możesz już przejść do następnej lokacji, ale nie wiesz którędy, więc znów szwędasz się pomiędzy przeciwnikami, szukając tych cholernych drzwi i tłumiąc przekleństwa. Bo jeśli zginiesz, to wszystko trzeba będzie zacząć od początku.W pewnym momencie odpuściłem. Gdybym nie musiał napisać recenzji pewnie odpuściłbym w ogóle dalsze granie, ale tym razem postanowiłem zmienić nastawienie i nie bać się alarmów czy brudzenia bohaterowi rąk. Wrogów zacząłem traktować faktycznie jak piony do usunięcia, a polowanie na nich było dużo ciekawsze, niż przekradanie się obok. Chyba najfajniejszą akcją było włączenie niewidzialności i przebiegnięcie przez obozowisko, które potem ruszyło śladami kroków, wpadając prosto w odpaloną przeze mnie pułapkę. Lot z wysokiej pagody zakończony wbiciem ostrza we wroga to też fajna akcja, choć nudzi się szybciej. Aragami ma również efektowne animacje wykończeń przeciwników, dzięki czemu można kleić całkiem widowiskowe pokazy, odpowiednio dobierając cele i szybko je eliminując. Taniec z ostrzem to za dużo powiedziane, zwłaszcza że wrogowie wyglądają jak wielkie kartofle, którym ktoś domalował ludzkie cechy, ale... bywa przyjemnie.Jako skradanka, Aragami nie jest na tyle kompetentne czy rozbudowane, by ślepo powierzać grze czas. Błędy będą frustrować (starcie z bossem musiałem resetować...), przekreślać plany i marnować kolejne godziny nie dając wiele w zamian. Bo sama rozgrywka w zasadzie się nie zmienia, a już na pewno nie rozwija się w znaczący sposób. Na to Hiszpanie z Lince Works byli już chyba za "krótcy". Ale da się z tej gry wycisnąć trochę frajdy i odstawić w niej kilka fajnych akcji. Zostawcie ją sobie raczej na deser po (bo cena spadnie) Dishonored 2, niż przystawkę już na teraz. Aczkolwiek jeszcze raz zaznaczę, że wersja na PS4, a w taką grałem, działa wyraźnie gorzej niż pecetowa.Zasięgnąłem języka i wiem, że tam problemy z dokładnością kursora zdarzają się sporadycznie, a ponad dwukrotnie więcej klatek animacji na sekundę nadaje grze dynamiki niedostępnej na sprzęcie Sony. Więc jeśli grać, to lepiej na PC. I może w coopie, bo i taka opcja jest, aczkolwiek ja nie miałem chętnego.