Anthem - recenzja. Do robota, do roboty
Anthem to bardzo dobra gra.
22.02.2019 | aktual.: 22.02.2019 16:22
Wśród zarzutów, stawianych nowej grze Bioware od momentu jej udostępnienia dla wybranych tydzień temu, najtrudniej mi się zgodzić z jednym. Z tym, że jest to gra stworzona bez serca (albo duszy, różnie mówią), rynkowy produkt, powstały jako efekt wyłącznie chłodnej kalkulacji i obserwacji tego, co popularne. Pamiętając, że koniec końców wszystkie gry są produktami i z pełną świadomością tego, że całe to “serce” bardzo trudno zdefiniować - Anthem to gra, która ma bardzo dużo serca.
Platformy: PC, Xbox One, PS4
Producent: Bioware
Wydawca: Electronic Arts
Data premiery: 22.02.2019
Wersja PL: napisy
Wymagania: Wymagania: Windows 10, Intel Core i5-3570 / AMD FX-6350, Nvidia Geforce GTX 760 / Radeon R9 280X, 8 GB RAM, 50 GB HDD
Graliśmy na PC. Grę do recenzji udostępnił wydawca. Zdjęcia pochodzą od autora tekstu.
Ma go na tyle dużo i bije ono tak silnie, że musiało się to komuś udzielić. Może jestem jedyną taką osobą na świecie. Może jestem takim wyjątkiem i piszę tę recenzję tylko dla siebie. Rozsądek podpowiada, że nie. W imię Prawdy (no co, grałem w grę Bioware), a może po prostu dla jakiejś zdrowej równowagi, muszę stanąć do walki z przeważającymi siłami wroga (tak, mam oczy i Internet, widzę, co się dzieje).Więc staję. Anthem to bardzo dobra gra. A teraz zaczyna się trudna część.Jestem po stronie tej gry od pierwszych minut, nawet jeżeli początkowo z pewnymi wątpliwościami. Haluk i Faye - freelancer i cyfrantka (taka zdalna telepatyczna pomoc w czasie walki) - którzy witają mnie w pierwszym przerywniku filmowym zapowiadają, co się tu będzie działo. Już wiem, że na najbliższe kilkanaście, może i kilkadziesiąt godzin, zostaną moimi przyjaciółmi (kończy się na nieco ponad 30 godzinach).Nie jest to wcale łatwe i niewiele tytułów to potrafi. Tworzyć bohaterów, o których zapomina się, że są tylko wytworem fikcji, elementem gry wideo i którzy stają się dla gracza kimś więcej - osobami, z którymi dzieli nieistniejący świat i które pomagają się w nim zatracić. Wymaga to kilku rzeczy i Bioware umie je wszystkie doskonale. Bardzo dobrze radzi sobie z nimi również w tej grze, być może lepiej niż kiedykolwiek.Wszystkie pojawiające się tu postacie są więc po pierwsze świetnie napisane. Jest tu lekkość, swoboda wypowiedzi, pewna nawet momentami młodzieńcza beztroska, charakterystyczna dla Kina Nowej Przygody. Pasuje to do opowiadanej przez grę historii, która w końcu nie jest o ratowaniu świata. Jest o grupie przyjaciół, jednoczących się, by pokonać niebezpieczeństwo. Jasne, niebezpieczeństwo to zło, które wyskoczyło z dziury, bo to wciąż Bioware. No dobra, i trochę w sumie chce ono przejąć kontrolę nad światem. No ale nie ma tu tego nadęcia z Mass Effectów, tej napinki, traktowania wszystkiego śmiertelnie poważnie do przesady. Jest to przede wszystkim opowieść o ludziach, robiących wspólnie dobrą robotę.Są po drugie rewelacyjnie zagrane. Chyba tylko zeszłoroczne Red Dead Redemption 2 może dorównywać Anthemowi pod tym względem. Aktorzy wtłaczają w tych bohaterów tyle życia, tyle energii, że już po paru chwilach wierzę, że istnieją naprawdę. Dialogi brzmią żywo, dynamicznie, są tu jakieś chrząknięcia, zaśmiechy, pomruki. Nie brzmi to w ogóle jak czytanie tekstu z kartki. Dla porównania, po “skończeniu” Anthema (przejściu wszystkich misji głównego wątku) uruchomiłem na godzinę Dragon Age’a Inkwizycję. Akurat taką grę Bioware’u miałem zainstalowaną. Sztuczność Kasandry, deklamującej swoje wypowiedzi jak na szkolnym przedstawieniu, odrzuciła mnie z marszu.W końcu - są bardzo dobrze animowane. Może niekoniecznie w tych mniej ważnych dialogach (chociaż w przypadku głównych postaci jest tam wciąż przynajmniej dobrze), ale w kluczowych momentach, rozgrywanych w formie cutscenek (ale wciąż z widokiem z pierwszej osoby), wyglądają niesamowicie przekonująco. Są tu manieryzmy, gestykulacja, zdradzająca drobne emocje mowa ciała.Kiedy więc jeden z kluczowych zwrotów akcji w dalszej części gry jest wynikiem momentu zwykłej, ludzkiej słabości jednego z bohaterów, robi to na mnie dużo większe wrażenie niż niejedno niesamowite odkrycie na temat istoty Żniwiarzy z Mass Effecta. To od początku do końca przede wszystkim opowieść o ludziach i to z niej najbardziej zapamiętałem.Po parunastu minutach wstępu jestem w forcie Tarsis. Żyję jego życiem i życiem jego mieszkańców. Będę do niego wracał po każdej misji i z zainteresowaniem odwiedzał wszystkich znajomych. Co każdą misję, trwającą nie więcej niż 15-20 minut, co najmniej tyle samo czasu spędzę w Forcie. Może dlatego nie odczuwałem dręczących grę ekranów ładowania? Nie drażniło mnie, że spędzam kilkanaście sekund czekając na wczytanie fortu, by za chwilę poczekać 30 sekund, czekając na uruchomienie się misji. Bo nie włączam kolejnej misji od razu. Jak mógłbym?Nie mogę od razu wsiąść w Javelina, skoro widzę, że chce ze mną pogadać Sayrna. Wariatka co chwile chce sprowadzać do fortu jakieś niebezpieczne zwierzęta. Słuchanie jej to sama radość. Kiedy mogę, idę pogadać w barze z Max. Trochę się zauroczyłem w jej bezpośredniości i silnym charakterze. Kiedy powiedziała coś o swojej żonie - poczułem zazdrość.Za każdym razem też gruntownie przeglądam odblokowującą się stopniowo encyklopedię świata. Jest zaskakująco dobrze napisana i, co równie ważne, przetłumaczona na język polski (znów szybkie porównanie z Inkwizycją - tam nie chciało mi się doczytać do końca już pierwszego wpisu). Opisy roślin to małe perełki. Ale nie tylko one.Wiele szczegółów, istotnych informacji o tym świecie, nie jest graczowi podawanych wprost w dialogach czy przerywnikach. Rozmowy są dzięki temu naturalniejsze i żywsze. Konsekwencja tego jest taka, że żeby zrozumieć wszystko, co się wokół gracza dzieje, warto czytać tę encyklopedię. Ale nie to jest głównym powodem mojego zainteresowania. Nie czytam jej, bo muszę.Czytam ją dlatego, że ponad wszystko sprawia mi to frajdę. Frajdę sprawia mi również czytanie wiadomości e-mail pochodzących od różnych poznanych wcześniej osób. Również pogłębiających wizję świata list mailingowych z najnowszymi doniesieniami z cesarskiego dworu albo kolejnymi numerami miesięcznika arkanisty. Ale najbardziej zawsze czekam na opowieści Tannera Tfardziela. Te barwne historyjki niezbyt rozgarniętego autora, który postanowił spróbować życia wśród zwierząt, były tak zabawne, że było mi autentycznie smutno, kiedy się skończyły.Do końca gry czekałem na jeszcze jeden odcinek.Kiedy w końcu wyruszam na kolejną misję, kompletnie zapominam o tym, że jest to gra multiplayer. Trójka lancerów, lecących ze mną, to po prostu pomagający mi najemnicy, nie - inni gracze. No, czasami trochę za szybko wyskoczą do przodu, a Anthem niezbyt lubi, gdy grający się rozdzielają, zmuszając maruderów do nadgonienia stawki lub siłą ich do niej przenosząc. To jedyne momenty, kiedy obecność innych graczy bywa irytująca (tutaj Bioware obiecało poprawkę, nieco luzującą wymaganie pozostawania blisko siebie).A ile się dzieje w tych misjach! Piękno i różnorodność lokacji są zachwycające. Wbrew pozorom nie jest to tylko porośnięta gęstą roślinnością dżungla. Są tu zabudowania, bagna, różnie wyglądające lochy. Część z nich odwiedza się w toku kampanii fabularnej, część - łącznie z dwoma z trzech “raidami” - można zwiedzić później na własną rękę.Cztery dostępne w grze Javeliny - używane przez głównego bohatera pancerze bojowe - różnią się tak bardzo, że gdy zmieniłem używanego przez siebie wcześniej Śmigacza na Sztorma, poczułem się, jakbym uruchomił zupełnie nową grę. Pierwszy jest mogącym wykonywać potrójne skoki, szybkim i zwinnym pancerzem, który pozwala walczyć wręcz tak dobrze, że człowiek momentami ma wrażenie, jakby grał w jakiegoś slashera. Czułem się niesamowicie potężnie wskakując z lotu w grupki wrogów i chlastając ich jeden po drugim atakami wręcz.Do czasu, aż przekonałem się, że Sztorm to prawdziwy władca burz, potrafiący na wybranym obszarze szerzyć tak piorunujące (he he) spustoszenie, że już nie chcę wracać do Śmigacza. A jest jeszcze Kolos (najcięższy ale i najsilniejszy z pancerzy) oraz wszechstronny Łowca. Każdy z nich posiada szereg slotów na dodatkowe umiejętności i usprawnienia (moduły), które odblokowujemy w trakcie gry.Dzięki różnorodności poszczególnych “klas” walki potrafią wyglądać spektakularnie, szczególnie, jeżeli wystąpi w nich ich właściwa mieszanka. Sztorm szybuje nad polem bitwy, zamrażając przeciwników lodowymi soplami, kolos broni flanki, trzymając mocno gardę, Łowca koncentruje się na eliminowaniu wrogów z dalszych odległości, a Śmigacz lata to tu to tam, co jakiś czas pikując na niczego się niespodziewających przeciwników.Bardzo duży wpływ na to, jak dobrze gra się w Anthem, ma sposób przemieszczania się. Bioware doskonale wiedziało, że od tego elementu zależy bardzo dużo. Gra sprzedawana była od początku jako strzelanka z latającymi pancerzami bojowymi i to, żeby latające pancerze bojowe latały jak najlepiej, musiało być najwyższym priorytetem.I jak one latają! Sterowanie nimi daje wielką radość, dzięki temu, jak szybko i zwinnie reagują na polecenia gracza, a jednocześnie jak dobrze przy tym czuć ich masę (dzięki czemu wydają się rzeczywiste). Do tego dają się błyskawicznie tak dobrze “wyczuć” ze swoim pędem, szybkością lotu, wysokością, że wymierzenie lądowania w dowolnym miejscu jest oczywiste i naturalne. Pancerz jakimś sposobem zawsze znajduje się na ziemi w dokładnie tym miejscu, w którym chcieliśmy. Działa to niemal jak magia.Możliwość latania daje też wszystkim z dostępnych w grze pancerzom mobilność, o jakiej mogliby pomarzyć bohaterowie niejednej strzelanki. Łatwo dzięki temu unikać niebezpieczeństwa, flankować wrogów, uciekać przed ich ostrzałem. Gracz zawsze czuje, że kontroluje sytuację, jest o jeden krok do przodu przed siłami wroga. Tak jak powinien się czuć w potężnym pancerzu bojowym.A kiedy to wszystko dobiega końca, misja zostaje zaliczona, wracam do Fortu Tarsis i znów jest to tylko moja gra. Znów są w niej postacie, z którymi chcę rozmawiać, wątki, które się w tych dialogach toczą z misji na misję. Na niektóre z nich można mieć własnymi decyzjami wpływ, jest nawet taki, na koniec którego czeka nas dramatyczna i nieoczywista decyzja rodem z Wiedźmina.Chyba to za to najbardziej cenię Anthem. Nowa gra Bioware, będąc sieciową strzelanką we współdzielonym świecie, potrafi być jednocześnie erpegową opowieścią dla pojedynczego gracza. Pozwala zatracić się w swoim uniwersum, chłonąć jego szczegóły i przejmować się losami zamieszkujących je postaci. Trzeba jej na to tylko pozwolić. Nie jest aż tak odległa od Mass Effecta, jak wydaje się wielu jego fanom. Pod paroma względami, choćby lekkości i klarowności fabuły, bywa od niego lepsza.Niestety, wciąż jest to gra online i jako taka jest narażona na szereg związanych z tym niedogodności. Przede wszystkim - problemy z połączeniem. W trakcie tygodnia z wersją recenzencką wystąpiły u mnie wprost tylko raz, ale kilka razy miałem sytuację, w której z jakiegoś powodu misja nie chciała zaliczać punktów kontrolnych i musiałem rozpoczynać ją od początku, żeby móc przejść dalej. Jak na złość stało się to cztery razy z rzędu w ostatniej misji, w której cały czas pojawiała się (a właściwie - nie znikała) blokada, uniemożliwiająca graczom przejście dalej po pokonaniu wszystkich wrogów w lokacji.To jest właściwie jedyny poważny problem, jaki mam z nową grą Bioware. Gdyby nie kwestie techniczne, może trochę zbyt długie momentami ekrany ładowania (mają być poprawione na premierę) i tego typu nieprzyjemne “zwieszki”, nie wahałbym się dać jej i wyższej oceny. Podczas rozgrywki kompletnie zatraciłem się w jej świecie, a po jej skończeniu zostało mi jeszcze do zrobienia sporo zadań pobocznych, rozmów do odbycia w Tarsis (tak!), jeden raid, którego w ogóle nie ruszyłem i dwa pozostałe, które wprawdzie skończyłem już na normalnym poziomie trudności, ale korci mnie wyższy.Mam wrażenie, że z jakiegoś powodu patrzę na Anthem inaczej niż reszta i pozostaje mi tylko nadzieja, że nie jestem w tej perspektywie odosobniony. Liczę na to. Również dlatego, że chciałbym, żeby Anthem był dalej rozwijany, chciałbym go więcej. Słyszę jednocześnie, jak mówi się, że to przeciętny “looter”, że zdobywane bronie są nieciekawe, że gra jest zbyt poszatkowana, że wrogowie niedostatecznie zróżnicowani i nawet rozumiem te argumenty. Świadczą one jednak o punkcie widzenia na tę grę, który jest kompletnie rozbieżny z moim.Nie twierdzę przy tym, że Anthem musi się podobać. Więcej, jestem świadom, że w swoim uwielbieniu dla tej gry jestem w mniejszości. Ale kiedy ktoś mówi, że nie ma w niej magii dawnych produkcji Bioware? Że to przeciętny klon Destiny, stworzony dla łatwego zysku? Że nie da się tu znaleźć nic więcej? Tego już kompletnie nie rozumiem. I mam ochotę powiedzieć, tak jak mi mówiono w tym tygodniu, że “chyba graliśmy w zupełnie inną grę”.Dominik Gąska