Age of Empires: Definitive Edition to remaster nie do końca potrzebny, ale bardzo się cieszę, że powstał
Bo raz, że przywołał miłe wspomnienia, a dwa - nieco sprowadził na ziemię.
02.03.2018 14:31
Rok 1997, może 98. Na pewno 98, bo wakacje. No, końcówka podstawówki w każdym razie. Siedzę wygodnie na tarasie, chorwackie słonko miło grzeje, na stoliku szklanka z zimnym napojem bezalkoholowym. Stoi sobie obok laptopa, na którym beztrosko gram w Age of Empires. Życie jest piękne.
Platformy: PC
Producent: Microsoft Studios
Wydawca: Microsoft
Wersja PL: Nie
Data premiery: 20.02.2018
Wymagania: Windows 10, Intel i5 1,8 GHz, 4 GB RAM, Intel HD 4000, Nvidia GTX 650, AMD HD 5850
Grę do recenzji udostępnił wydawca. Obrazki pochodzą od redakcji.
Obok przechodzi właścicielka wynajmowanego przez nas domu i coś do mnie mówi. Oczywiście, że nie mam pojęcia, o co jej chodzi – skąd niby mam znać chorwacki? Za to mój tata odpowiada jej: „Tak, bawi się”. Przez wiele lat zastanawiałem się, jak to możliwe, że oni po swojemu, my po swojemu, a każdy i tak wie o co chodzi. Pamiętam też, że rzeczona właścicielka miała bardzo ładną córkę. Szczupłą, nie za niską, z krótkimi – tak do brody – kręconymi, blond włosami. Bardzo mi się podobała, bardzo chciałem „zagadać”, ale nie wiedziałem jak. Bo bariera językowa, bo zaraz wyjeżdżamy i tak dalej.To strasznie dziwne, że właśnie te wspomnienia wywołał u mnie remaster pierwszego Age of Empires, który otrzymał podtytuł Definitive Edition. Bo dużo ciekawsze są te związane z samą grą.Na przykład to, gdzie gram z bratem po LAN-ie. Ja w swoim pokoju, on w swoim albo w salonie. I jak darliśmy się do siebie: „Ej, przecież się umawialiśmy, że przez pierwszych 30 minut się nie atakujemy!”. W remaster grałem już w globalnej sieci i tam jakoś też nikt się nie przejmował „umownymi 30 minutami”. Łupnia dostawałem niesamowitego, ale też przyznam się bez bicia, że fanem rtsowego multiplayera nigdy nie byłem.Albo inne wspomnienie, tym razem dotyczące kampanii dla jednego gracza. Pewnie, że Age of Empires ją miało. A nawet „je”, bo mogliśmy grać kilkoma cywilizacjami. Wtedy w ogóle dużo gier miało jakąś ofertę dla samotnych graczy. I pewnie, że Definitive Edition też je ma; nawet dwie dodatkowe, których w oryginale nie było.Są to kampanie zupełnie inne niż w dzisiejszych RTS-ach, ale i wtedy się wyróżniały. Bez fabuły, za to z tłem historycznym. Bez umiejętności specjalnych, bez – poza kilkoma wyjątkami – stawiania na bohaterów. Ale też bardziej wymagające, nawet na niższych poziomach trudności. Wolniejsze, bo gromadzenie surowców, rozbudowa bazy i szkolenie oddziałów trwa. A że mapy są dość spore, to i przemieszczanie tych jednostek zajmuje sporo czasu.I podobnie jak w tym 1998 roku, dziś też dużo bardziej interesował mnie edytor. Niezwykle rozbudowany, nie tylko jak na tamte czasy. Umożliwiający tworzenie nie tylko pojedynczych scenariuszy, ale całych kampanii. Jasne, to dopiero dwójka pokazała w tej kwestii pazur i dała nam naprawdę potężne narzędzie, w którym dostawaliśmy władzę niemal absolutną, włącznie z możliwością pisania skryptów, by tchnąć więcej życia w poszczególne misje. Ale i tak w edytorze jedynki spędziłem chyba więcej czasu, niż w samej grze. Budując, projektując, sprawdzając i powtarzając.I za to wszystko Age of Empires: Definitive Edition dziękuję. Za tę sentymentalną podróż I przypomnienie mi tego wszystkiego, włącznie z dziewczyną, której imienia nie miałem odwagi poznać. Dziękuję też za pokazanie mi tego w dużo ładniejszej oprawie podciągniętej do wyższej rozdzielczości i z ładniejszymi, dużo ładniejszymi, teksturami. Woda w końcu wygląda jak woda, a drzewa to coś więcej niż zbitek zielonych pikseli. Zresztą bardzo fajnie to widać, kiedy odpalić grę w jej niezmienionej (poza rozdzielczością i elementami interfejsu) postaci.Ale przede wszystkim - dziękuję tej grze za kubeł zimniej wody.No właśnie, Age of Empires: Definitive Edition to remaster. I to taki z dobrodziejstwem inwentarza. Można dać nam czystszą ścieżkę dźwiękową, można podciągnąć grafikę, by oczy nie bolały. Można dać tryb multiplayer działający bez kombinowania i można zrobić wiele innych rzeczy. Ale nie można zmienić rdzenia gry.
Dlatego jednostki dalej mają problem z wybraniem odpowiedniej ścieżki do celu, szczególnie w wąskich przejściach. Dalej nie zawsze słuchają rozkazów i dalej potrafią się zawiesić między budynkami. I nie możemy zaznaczyć ich więcej, jak 36 czy stosować taktyki innej niż „kupą, mości panowie”.Okręty dalej muszą się zatrzymać, żeby oddać strzał, a kawaleria nie szarżuje, tylko stoi i po prostu macha dzidami, a jak przeciwnik odejdzie w trakcie animacji ciosu, to i tak dostanie obrażenia. Bohaterowie dalej nie mają umiejętności specjalnych, choć są w kampaniach misje bardzo silnie na tych postaciach bazujące. I nie chodzi mi tu o jakąś magię, tylko choćby możliwość mocniejszego przywalenia mieczem.Ach, i te cudowne farmy, które po „wykończeniu” trzeba odbudowywać. Ręcznie zaznaczyć chłopa i kliknąć prawym przyciskiem na jałowym polu. Tyle dobrego, bo w oryginale nawet tego nie było i trzeba było stawiać nową farmę. Dziś farmie albo by się nie kończyły plony, albo mielibyśmy przycisk „zasiej ponownie”. Niby drobnostka, ale łatwo o tym zapomnieć, kiedy na mapie zaczyna się więcej dziać.Ale za to wszystko też jestem Definitive Edition wdzięczny. Bo nie ma nic lepszego na marudzenie, że kiedyś to te gry były lepsze, niż kubeł zimnej wody wylany przez remaster taki jak ten. Pokazujący, że dawniej też mieliśmy błędy i głupie decyzje projektowe, na które co prawda przymykaliśmy oko, bo i tak nie mieliśmy wyboru i które dziś wyparliśmy z pamięci. I właśnie dlatego w ten remaster zagrać warto.A że nie jest on do końca potrzebny? No nie jest, bo zremasterowana już w 2013 roku dwójka była dużo lepszą grą (choć odświeżona wersja miała swoje grzechy) i nie widzę powodu, dla którego granie w Definitive Edition miałoby przysporzyć więcej frajdy.