Ace Combat: Assault Horizon - recenzja
Nie trzeba być specjalnie uważnym, by zobaczyć, że „Assault Horizon” nie ma w tytule numerka - Project Aces postanowiło zafundować serii nowe otwarcie. Odważnych zmian nie brakuje, ale czy spisują się należycie na podniebnym polu walki?
22.10.2011 | aktual.: 30.12.2015 13:28
Pierwsze chwile z grą mogą zasiać niepewność, czy autorzy nie zaszaleli nieco za bardzo. Lawirowanie między budynkami po oskryptowanej ścieżce, gdy testujemy nową mechanikę pojedynków na bardzo krótkim dystansie, przypomina jazdę kolejką górską i nie ma w sobie nic z majestatycznego lotu na wysokości kilkudziesięciu kilometrów wśród bajecznych krajobrazów. Spokojnie, na wszystko przyjdzie pora i na brak pięknych widoków nie będziecie narzekać.
Po skończeniu gry jestem nawet gotów zaryzykować stwierdzenie, że Kazutoki Kono i jego koledzy sprytnie zamydlili nam oczy nowinkami. Wrzucenie nowej mechaniki czy śmigłowców rzuca się bowiem w oczy z materiałów reklamowych, ale w grze - i tu spore zaskoczenie - oba elementy odgrywają dużo mniejszą rolę, niż moglibyśmy się spodziewać. Moim zdaniem to dobra wiadomość, ale zacznijmy od innej nowinki.
Po właściwej stronie lustra
Wraz z „Assault Horizon” Project Aces po raz pierwszy na konsolach stacjonarnych przeniosło akcję gry do znanej nam rzeczywistości. Gracemeria była ostatnią fikcyjną stolicą, nad którą toczyliśmy boje. Koniec z wymyślonymi krainami i nacjami jedynie nieudolnie maskującymi inspiracje autorów.
W nowym Ace Combat zwiedzimy spory kawałek globu. Powalczymy nad miastami, podziwiając wieżowce Dubaju, plaże Miami czy przykrytą śniegiem Moskwę, ale większość misji toczy się nad obszarami niezabudowanymi. O ile do wyglądu miast można się przyczepić, zwłaszcza gdy obniżymy pułap lotu, o tyle górskie szczyty czy kaniony po raz kolejny nadają się do oprawienia w ramkę. Widoki są prześliczne, a dzięki ciągłemu rzucaniu gracza w inny zakątek świata nie musimy męczyć oczu spieczoną słońcem kolorystyką, którą znacie z dema. Wraz z regionem zmienia się też pogoda - polatamy zarówno w deszczu, jak i w środku sztormu, gdzie odróżnienie nieba od wody i ustalenie pozycji samolotu jest piekielnie trudne, a wrogowie co chwila znikają z radaru. Oczywiście nie mogło zabraknąć tradycyjnego przelotu dnem kanionu, poniżej zasięgu radarów, ale akurat to potraktowano bardzo po macoszemu i nie przypomina pełnego emocji rajdu z „Fires of Liberation”.
Ech, ci terroryści Osadzenie akcji w niedalekiej przyszłości wymusiło mocniejsze stąpanie scenarzystów po ziemi i ukróciło ich futurystyczne zapędy. Owszem, w bardzo bogatym parku maszynowym znajdzie się kilka prototypowych modeli, a każdy samolot zabiera na akcję grubo ponad setkę rakiet, ale sama historia jest pozbawiona ciekawostek w rodzaju latających baz wojskowych. Wyleciały też elementy melodramatu - pomiędzy misjami nie obserwujemy już drugiej opowieści, rozgrywającej się w tle konfliktu. Zamiast tego mamy całkiem realistyczną fabułę z rosyjskim szaleńcem, który zdobył broń odrobinę tylko słabszą, niż bomba atomowa i ma osobiste rachunki do wyrównania ze Stanami Zjednoczonymi.
Brzmi sztampowo i niestety faktycznie, nie jest to opowieść, którą wspomina się po wyłączeniu konsoli. Zwroty akcji są tak oczywiste, że chyba nawet nie zasługują na to miano, a przerywniki filmowe rzadko wykraczają poza rozmowy pilotów czy odprawę przed misją. Czasem brakuje nawet jej i po wybraniu maszyny po prostu „budzimy” się w powietrzu, czekając na rozkazy. Trudno więc mówić tu o jakimś „wciągnięciu” gracza w opowieść. Liczyłem na więcej.
Niczym Maverick Przeszliście „Ace Combat: Fires of Liberation” na swoim Saitek Aviatorze? W „Assault Horizon” joystick nie jest już wspierany.
Najbardziej rozreklamowaną nowinką jest rzecz jasna tryb pościgu, który możemy aktywować po wejściu przeciwnikowi „na ogon”. Włącza się autopilot, który znacznie ogranicza nasze ruchy i ułatwia utrzymanie się za próbującym uciec przeciwnikiem. Czasem nawet zafunduje nam on przelot między budynkami oraz walącymi się kominami fabrycznymi, czy też nura w kanion, w pogoni za uciekinierem. Takie atrakcje zostały całkowicie oskryptowane, nie musicie się więc bać, że w coś uderzycie. Zdarzają się jednak stosunkowo rzadko - gdy zdybiemy przeciwnika w odpowiednim miejscu.
Zauważcie, że na początku akapitu wspomniałem o tym, że nowy tryb odpalamy sami. Poza kilkoma specjalnymi okazjami nikt nie zmusza nas do korzystania z niego. To bardzo mądry ruch, bo choć pościgi mają swój urok i bezsprzecznie potrafią przyspieszyć bicie serca, to już w pierwszej misji można przekonać się, że potrafią też zmęczyć, gdy musimy nieustannie je aktywować, by zestrzelić dowódców. Pamiętacie, jak pisałem o zmyłce autorów gry? Oto ona - na normalnym poziomie trudności do ostatniej misji nie spotkacie już tak oznaczonych przeciwników! Tryb pościgu jest więc nie tyle zmianą stylu gry, co bardzo przyjemnym jej rozbudowaniem, z którego korzystamy tylko wtedy, kiedy chcemy.
Podobnie rzecz wygląda z nalotami bombowymi, które również doczekały się nowej mechaniki, a nie przypominam sobie, by autorzy się nią chwalili. Komputer pokładowy potrafi teraz zaprojektować optymalną trasę nalotu bombowego nad oddziałami wroga. By z niej skorzystać, musimy dolecieć do wejścia i aktywować tryb bombardowania. Kamera sytuuje się wtedy pod skrzydłem, samolot nieco zwalnia, a systemy pokładowe prowadzą go jak po sznurku po wcześniej zaplanowanej trasie. Co więcej - rośnie prędkość ładowania kolejnych pocisków, co sprawia, że eliminacja nawet wielu wrogów w trakcie jednego przelotu jest banalna. I dlatego nie jestem wielkim fanem tej nowinki. Pachnie ona tanim efekciarstwem rodem z HAWX i jeszcze bardziej nagina i tak już mocno nadwyrężone pozory symulacji. W przeciwieństwie do pościgów nie wnosi do rozgrywki żadnych nowych emocji. Na szczęście korzystanie jest tak samo opcjonalne, więc jeśli macie ochotę na klasyczne bombardowanie, to droga wolna.
Horyzont zdarzeń Jeśli chodzi o same misje, to mam wrażenie, że są zaprojektowane z mniejszym polotem, niż w „Fires of Liberation”. Tam mieliśmy zakrojoną na szeroką skalę kampanię, a w trakcie każdego zadania mogliśmy wybrać jeden z kilku celów. W „Assault Horizon” trochę zbyt często chodzi „tylko” o zestrzelenie wszystkich przeciwników. Zwłaszcza na początku, bo później dochodzą jeszcze misje eskortowe, ochrona bazy czy lądujących sojuszników. Jakąś namiastką dynamicznego rozwoju misji jest fakt, że od umiejętności gracza zależy to, ile samolotów bezpiecznie wyląduje, czy ilu wrogom uda się trafić w sojuszniczy statek. Mimo wszystko, to nie to samo, co poświęcanie czasu na wyzwolenie lotniska, by móc na nim wylądować i uzupełnić zapasy. Takiej dowolności w „Assault Horizon” zwyczajnie zabrakło, co jest krokiem wstecz dla serii.
Szkoda też, że nie mamy już możliwości wzywania wsparcia czy chociażby przydzielania celów skrzydłowemu. Kilka misji wymaga prawie rozdwojenia, by zdążyć z wypełnieniem wszystkich celów, a wierny kumpel Bishopa sam z siebie nie jest szczególnie pomocny. No, chyba, że chodzi o przechwałki dotyczące ilości spożytego alkoholu. To wychodzi mu świetnie.
Krokiem naprzód, w bardzo pożądanym kierunku, jest natomiast rozpisanie kampanii na trzech pilotów. Główną rolę gra Bishop, który najczęściej siedzi za sterami, ale czasem wcielimy się też w całkiem apetyczną przedstawicielkę płci pięknej, która dowodzi eskadrą bombowców (jej rozkazów będziemy też słuchać, ostrzeliwując malutkich ludzików z wszystkiego, co oferują systemy uzbrojenia AC-130) oraz „D-Raya” Robinsona - dowódcę szwadronu śmigłowców.
Wisząc nad ziemią
I znów - prawie w każdym wywiadzie autorzy chwalili się urozmaiceniem gry przez umożliwienie pilotowania m.in. apache czy rozporządzanie działkiem black hawka. Byłem pewien, że proporcje zadań zaliczanych za sterami samolotu i śmigłowca będą oscylowały w okolicach 70 do 30. Tymczasem helikoptery bojowe odgrywają w całej grze marginalną rolę, pojawiając się zaledwie kilka razy. Trochę szkoda, bo choć latanie nimi to jeszcze większa zniewaga dla praw fizyki, niż pilotowanie samolotu (bezkarne obijanie się o budynki to lekka przesada), to oranie pola walki rakietami i cudnie brzmiącym karabinem maszynowym wygląda świetnie z wysokości czteropiętrowego bloku.
Przelecenie nad wrogimi umocnieniami z wciśniętym spustem daje olbrzymią frajdę, choć i tak nie równa się z misjami, w których zasiadamy na stanowisku strzelca w black hawku. Inne gry przerabiały już ten temat, ale żadna z nich nie może się równać z realizacją tych fragmentów w „Assault Horizon”. Trasa lotu śmigłowca i pojawianie się kolejnych przeciwników często są zsynchronizowane z cudną, bardzo ostrą (nie przesadzam - kto by się spodziewał, że sąsiedzi będą narzekali na muzykę z „Ace Combat”...) ścieżką dźwiękową, która sprawia, że bardzo łatwo zatracić się w pruciu ołowiem do wszystkiego, co się rusza.
Odgłosy wojny Muzyka zasługuje zresztą na osobny akapit, bo także i ją koniecznie trzeba wpisać po stronie przyjemnych niespodzianek. Znajdziecie tu olbrzymie zróżnicowanie brzmień i remiksów absolutnie genialnego motywu głównego serii. Od chóralnych zaśpiewów, przez lekki rock, aż po metalowe automaty perkusyjne i rytmy połamane tak, że nigdy nie przypuszczałbym, iż usłyszę je w jakiejkolwiek grze wideo. Kompozytorom należą się największe słowa uznania.
Ośmiu na ośmiu Zabawa w sieci jest przednia. Zwłaszcza w trybach Capital Conquest i Domination, które skupiają uwagę graczy nie tyle na zasypywaniu przeciwników hurtowymi ilościami rakiet, co atakowaniu i bronieniu punktów na mapie. Działają tu obie nowe mechaniki, aczkolwiek duuużo trudniej jest skutecznie wsiąść na ogon i wykończyć żywego przeciwnika. Świetnym pomysłem jest możliwość poproszenia o pomoc kolegów, gdy to nam ktoś siedzi na skrzydle, jeśli zareagują odpowiednio szybko, automatycznie namierzą atakującą nas maszynę. Samotny pilot jest łatwym celem. Dwóch czy trzech starających trzymać się razem, potrafi już przeważyć szalę zwycięstwa. Satysfakcja po przebiciu się przez linie wroga i zniszczeniu mu bazy drużynowym nalotem jest nie do przebicia. No, chyba, że uda się to zrobić helikopterami... Można je co prawda wybrać, ale strasznie trudno uniknąć wrażych pocisków.
Deathmatch to z kolei tradycyjna rzeźnia, w której ginie się co chwilę od salwy rakiet. Trzeba bardzo lubić chaos, by zabierać się do tego trybu, ale trudno odmówić mu emocji. Toż to prawie wieloosobowy Afterburner we współczesnej oprawie.
Niestety, o ile do powyższych trybów w miarę łatwo znajdujemy chętnych, to do zabawy w trybie czteroosobowej kooperacji trzeba już zatroszczyć się raczej o własnych znajomych. Obcy najwyraźniej zamykają swoje gry, bo wyszukiwarka połączeń prawie zawsze świeci pustkami.
Wraz z postępami i zdobywanymi za kolejne mecze punktami możemy ulepszyć systemy swojego samolotu. Ot, taki odpowiednik rozwoju żołnierza z Call of Duty, choć na zdecydowanie mniejszą skalę. Podjarka z odblokowania nowego zestawu ulepszeń jest umiarkowana, ale zawsze lepsze to, niż nic.
Werdykt
Wbrew pozorom „Ace Combat: Assault Horizon” nie jest w żadnej mierze gruntownym zerwaniem z wcześniejszymi częściami serii i ich fani będą czuli się tu jak w domu. To wciąż podniebna strzelanina, której lepiej nie nazywać symulatorem. Trochę szybsza, niż poprzednio, troszkę mniej rozbudowana, ale przede wszystkim przystępna. Tu liczy się akcja, emocje, piękne widoki i akrobacje dostępne dla każdego amatora. Nowinki w rozgrywce pozostają do dyspozycji gracza, ale przez większość czasu nie jest on w żaden sposób zmuszany do korzystania z nich.
Przeniesienie akcji do prawdziwego świata zaowocowało niestety przytępieniem zapędów scenarzystów, a możliwość walki nad prawdziwymi miastami nie była tego warta. Fabuła i jej prezentacja również sprawiają wrażenie kleconych na szybko, a przecież od poprzedniej części serii minęły aż cztery lata. Liczyłem też na nieco bardziej treściwe odprawy przed misjami, bo wybieranie samolotu na ślepo często kończy się tu koniecznością ponownego zaczęcia misji, za sterami innej maszyny. Tempo akcji przyspieszyło i nie jest łatwo. Idę o zakład, że w kilku momentach nie obejdzie się bez przekleństw. Przypomnicie sobie te słowa zwłaszcza na samym końcu gry. Ja straciłem tam gumową nakładkę na analoga i zbyt dużo nerwów.
Mimo wszystko nie mam problemów z zachęceniem was do kupna „Assault Horizon”. Nie tylko z uwagi na to, że podobnych gier po prostu nie ma, ale dlatego, że w dziele Project Aces podniebne pojedynki wyglądają lepiej, niż w hollywoodzkich przebojach kinowych. Emocje, które oferuje ta gra, są nie do podrobienia, chociaż lojalnie uprzedzam - fani lotniczych symulacji nie mają tu czego szukać. Traktujcie „Assault Horizon”, jak podniebne „Call of Duty”. Nadpobudliwość i małpia zręczność mocno wskazane. Nie jest to może Ace Combat moich marzeń, ale czasu z nim spędzonego nie żałuję.
Ocena 3/5 - Można (Ocenę 3 otrzymują gry średnie, którym nieco brakuje. Można zagrać w wolnej chwili, ale nic się nie stanie, jeśli się z tym poczeka.)
Deweloper: Project Aces Wydawca: Namco Bandai Dystrybutor: Cenega Data premiery: 14 października 2011 PEGI: 16
Grę do recenzji użyczyła firma Cenega
Maciej Kowalik
Ace Combat: Assault Horizon (PC)
- Gatunek: akcja
- Kategoria wiekowa: od 16 lat