Ace Combat 7: Skies Unknown - recenzja. Bezpieczne lądowanie

Ace Combat 7: Skies Unknown - recenzja. Bezpieczne lądowanie

Ace Combat 7: Skies Unknown - recenzja. Bezpieczne lądowanie
Joanna Pamięta - Borkowska
18.01.2019 15:08, aktualizacja: 18.01.2019 15:34

Parszywa eskadra nadlatuje.

Skies Unknown jest kolejnym po SoulCaliburze powrotem do korzeni, który funduje nam Namco Bandai. Dwie ostatnie odsłony serii można śmiało nazwać eksperymentami, które nie do końca wypaliły. Ace Combat Infinity był sieciową strzelaniną free-to-play, o której nigdy nie zrobiło się głośno. Ace Combat: Assault Horizon był z kolei odpowiedzią na pytanie "co by było, gdyby seria miała dziecko z Call of Duty?". Pytanie, które padało raczej z ust zapatrzonych w branżowe trendy marketingowców wydawcy, niż wieloletnich fanów Ace Combat. Siódemkę stworzono dla tych ostatnich. Im większa w graczu nostalgia, tym lepiej będzie się tu bawił.

Platformy: PC, PS4, Xbox One

Producent: Project Aces

Wydawca: Bandai Namco Entertainment

Data premiery: 18.01.2019 na PS4 ii Xbox One (01.02.2019 na PC)

Wersja PL: Nie

Wymagania sprzętowe: Windows 7 – 10, Intel Core i3-7100, 4 GB RAM, karta grafiki Nvidia GeForce GTX 750 Ti

Grę do recenzji dostarczył dystrybutor. Obrazki pochodzą od redakcji. Graliśmy na PS4 Pro.

Akcja Skies Unknown znów toczy się w fikcyjnym świecie Strangereal, z którego wyrwał nas Assault Horizon. Rzeczywistość nie ograniczała już scenarzystów, tworzących zmyślony konflikt równie nieprawdziwych nacji. O dziwo, ci wcale nie postanowili pojechać z tej okazji po fabularnej bandzie. Jeśli idzie o rozmaite technologiczne dziwa, na które natrafimy na polu walki, Skies Unknown gra ostrożnie. Bojowe drony, kosmiczne windy czy wyrzutnie elektromagnetyczne pełnią tu rolę dekoracji a nie duszy opowieści. Niektórych miłośników science-fiction pewnie to rozczaruje, dla mnie to plus. Bo choć świat jest fikcyjny, to Ace Combat znów wykorzystuje go, by opowiedzieć niezłą, ludzką historię z uniwersalnym morałem. Szkoda, że robi to nieporadnie. Przez większą część gry fabularne scenki pomiędzy misjami nie mają większego sensu i po prostu męczą. Gdy w końcu wszystko się sklei, patos wylewa się z dialogów hektolitrami i podniebna walka zyskuje jasny cel, na fana serii spływa błogość. Ale czemu wcześniej jest tak zaniedbywany?Ogólnie rozumiana komunikacja z graczem na wielu poziomach - od odprawy przed misją, przez samo zadanie, po drzewko odblokowywania nowych samolotów i części - to zresztą mój największy zarzut do Ace Combat 7. Nic tak nie ciążyło na moich wrażeniach z zabawy, jak brak informacji. Początkowo ma to nawet jakieś umocowanie w fabule. Prawdziwą grę zaczynamy bowiem w roli skazańca - pilota w jednostce karnej. "Prawdziwe" wojsko nawet nie zająknie się do jej członków przez radio. Ot, taka "parszywa" eskadra straceńców, których nikomu nie będzie żal. Nie zdradzę za wiele pisząc, że sytuacja stopniowo ewoluuje, a wrodzy piloci w końcu będą wymawiać ksywę gracza (jedyna postać w grze, która nie wypowiada słowa) z trwogą.Ale nawet później odprawy przed misją wciąż są nudną porcją informacji, które zdezaktualizują się kilka minut po rozpoczęciu zadania. Oczywiście, że na zapowiadaną demolkę jednostek naziemnych wezmę A-10 Thunderbolta z potężnymi bombami. I niby rozumiem, że na wojnie bywa różnie, ale jednak uganianie się tym monstrem za chmarą dronów jest dziwnym przeżyciem. Możliwość wylądowania w bazie i wymiany broni specjalnej pojawia się za rzadko.Powyższy zarzut można poniekąd zrzucić na karb DNA serii, które wiąże się ze swoistym "rozpakowywaniem" tajników każdej operacji, tak by zoptymalizować działania i osiągnąć jak najlepszy wynik. Ten przekłada się na punkty, za które kupujemy nowe samoloty i dodatki do nich, korzystając z niezbyt czytelnego drzewka (znowu ta komunikacja).Lokalizację zrobiono na ćwierć gwizdka. Przetłumaczone elementy gryzą się z mnóstwem zostawionych po angielsku. Brakuje konsekwencji (Arsenal Bird dopiero w ostatniej misji zostaje Latającym Arsenałem), jest za to sporo pomyłek i błędów w napisach, na które trudno przymknąć oko. Mam nadzieję, że zostaną poprawione po premierze.Same zadania to olbrzymi plus Ace Combat 7. Autorzy misji, zgodnie z tradycją, umiejętnie wzbogacają podstawowe "lataj i niszcz" o dodatkowe wymagania. Czasem trzeba latać poniżej chmur, by uniknąć potężnego ostrzału, kiedy indziej niebo co kilka chwil rozjaśnia zabójczy wybuch głowicy, od której trzeba oddalić się w tempie ekspresowym. Nie mogło oczywiście zabraknąć latania w kanionach czy naprowadzania na cel bombowców - to klasyka serii. Podobnie jak wielka chęć rozdwojenia się gracza, gdy radio nie milknie od informacji o nowych celach, których zawalenie oznacza koniec misji. I niby jest potem opcja powrotu do punktu kontrolnego, ale miałem wrażenie, że autorzy wrzucali je tylko tam, gdzie być absolutnie musiały. Nie ma lekko. Chaos w komunikacji jest olbrzymi, a na radarze brakuje informacji, które pomogłyby ustalić konkretne priorytety.Marzyłem o możliwości wydawania rozkazów skrzydłowym, lub częstszych ofertach pomocy od innych jednostek. Fakty są jednak takie, że gracz musi tu liczyć na siebie i koniecznie wyciągać wnioski z potknięć. Frustrowałem się, ale raczej jako recenzent, który ma na tekst określony czas. Jako gracz doceniałem wyzwania i wyżyłowane limity czasowe, bo dzięki nim Ace Combat 7 nie ma prawa nudzić. To jedna z gier, w które nie gra się leżąc wygodnie na kanapie. Siedzi się na jej skraju, dysząc z emocji, bo granica pomiędzy sukcesem a porażką jest cieniutka.Zdarzają się misje przypominające podniebny balet. Najważniejsze jest w nich opanowanie, precyzja manewrów i eliminacja celów tak, by nie trzeba było poprawiać. To rzadkie chwile, w których można docenić uroki krajobrazu i spróbować oswoić się z pilotowaną maszyną (tylko samoloty, nie ma śmigłowców). Przerywniki pomiędzy heavymetalowym pogowaniem na wdechu, gdy przez resztę gry jak w ukropie uwijamy się, próbując uniknąć gradu pocisków, osłaniając atak wojsk naziemnych i pamiętając o bombowcach, zbliżających się od drugiej strony mapy. Oczywiście wszystko to w gęstych chmurach, w których nawet systemy namierzania wariują, a maszyna stopniowo zamarza, tracąc na właściwościach lotnych.Gdyby ktoś nie wiedział, to uprzedzam - w Ace Combat 7 czuć fascynację autorów lotnictwem i ich doświadczenie w sprawianiu, by gracz nawet na padzie naprawdę czuł różnice pomiędzy poszczególnymi maszynami. Ale od strony rozgrywki to zręcznościówka pełną gębą. Superszybka, całkiem trudna i oferująca jedynie podstawowe asysty. Nic się tu nie zmieniło, mimo, że tym razem pojawiła się opcja wyboru trudności kampanii. Może dzięki temu skuszą się gracze, którzy uwielbiają gry akcji, ale niekoniecznie widzą siebie w roli pilota.Nie mogłem przetestować trybu VR, na który składają się przede wszystkim 3 misje, których akcja toczy się przed wydarzeniami z właściwej opowieści. To osobny tryb. W goglach nie polatacie ani w multiplayerze, ani w kampanii. Może kiedyś.

Skies Unknown to dobry moment dla żółtodziobów na wyrobienie sobie pierwszych skrzydełek, ale nie wiem czy do końca zadowoli wieloletnich fanów serii. Można powiedzieć, że powinni się cieszyć, że po tylu latach Namco Bandai w ogóle do niej wróciło, jednak byłoby to zbyt cyniczne. Powrót do sprawdzonych pomysłów i scenariuszy cieszy i niech Assault Horizon na zawsze pozostanie tylko skokiem w bok, ale trudno nie odnieść wrażenia, że Ace Combat 7 to nieco zbyt bezpieczna przebieżka po utartych rozwiązaniach. Jeśli oznacza to nowe otwarcie serii, niech tak będzie. Ale i tak żałuję, że nie znajdziemy tu możliwości wyboru ścieżki misji fabularnych, która w Fires of Liberation fantastycznie zachęcała, do ponownego odpalania zadań różnymi maszynami. Siódemka ma oczywiście ksywki, medale, skórki i inne dobroci, które odblokuje się wyciskając z zadań co tylko się da, grindując je po wielokroć, ale to nie to samo. Przydałaby się również jakaś mechanika akcentująca pojedynki gracza z kluczowymi przeciwnikami. Nie tak natrętna jak w Assault Horizon, ale dodająca im dodatkowych smaczków.Choć, gdybym życzył sobie wypełnienia jednego braku Skies Unknown, byłby to tryb kooperacji. W Fires of Liberation - kopalnia grywalności, nawet przy ograniczonej puli dostępnych zadań. I przy okazji zupełnie inny smak podniebnych szaleństw. Ace Combat 7 ma tryby sieciowe. Słownie: dwa. Ośmioosobową rozwałkę każdy-na-każdego i to samo w wersji drużynowej. Nie wyrobiłem sobie o nich zdania, bo nie udało mi się za dużo pograć. Plusem są mapy, każące brać pod uwagę swoje ukształtowanie. Ale rozgrywka mnie nie kusi, bo uganianie się za żywymi pilotami nie różni się zbytnio od walki z SI w kampanii.Ace Combat 7 zalicza misję powrotu na domowe sprzęty bez fajerwerków, ale z bezpiecznym lądowaniem. To dobre podsumowanie silnych stron serii, a więc i dobry punkt startu dla nowych pilotów. Trochę pomarudziłem, ale z dwojga złego wolę zbytnie asekuranctwo autorów i wydawcy niż przeszarżowanie i zrażenie do serii zarówno wieloletnich, jak i potencjalnych fanów. Teraz chwila oddechu i wracam uzupełniać swój park maszynowy. Powrót z lepszym wyposażeniem do misji, które wcześniej dawały człowiekowi w kość, to pyszna zemsta. Baza danych pokazuje, że przejście kampanii zajęło mi niecałe 10 godzin. Ale nie zlicza to podejść po kolejnych porażkach. Spędziłem z siódemką spokojnie ze dwa razy więcej czasu i na tym nie koniec. Tak działa dobre arcade. I tak działa Ace Combat.

Źródło artykułu:Polygamia.pl
Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (2)