20 lat temu ukazał się pierwszy numer „Secret Service”. Gdzie są chłopcy z tamtych lat?
Paczka tworząca kultowy magazyn rozpierzchła się po różnych branżach. Jak udało im się stworzyć tak ciepło wspominany miesięcznik? Jak dostali się do „Secret Service”? Co robią dzisiaj? I dlaczego „SS” już nie ma?
16 marca 1993 roku rozpoczęła się nowa epokę w dziejach rodzimych czasopism o grach. Marcin „Martinez” Przasnyski i Waldemar „Pegaz Ass” Nowak zwodowali właśnie swój nowy projekt. Nowy, bo ze starym, czyli magazynem „Top Secret”, ich drogi się rozeszły w okolicznościach, na temat których można pewnie opowiedzieć różne historie, a każdy ma swoją. Po 20 latach obie strony raczej nie żywią już do siebie urazy, więc zamiast rozdrapywać stare rany przypomnijmy sobie, dlaczego „Secret Service” był wyjątkowy.
W porównaniu do szaroburego, dość ascetycznego wizualnie „Top Secret”, czasopismo Martineza i Pegaz Assa stawiało na nowoczesną i wyrazistą oprawę graficzną. Jej najważniejszym elementem była krwista czerwień zdobiąca każdą okładkę oraz żółte logo przecięte dynamicznym zygzakiem. Również layout magazynu robił bardzo pozytywne wrażenie, a oglądanie screenshotów było tym ciekawszą czynnością, że opatrzono je humorystycznymi podpisami.
Nie szata zdobi magazyn, ale „SS” był bogaty również w treść. Początki były trudne - Martinez i Pegaz Ass w zasadzie własnoręcznie postawili redakcję na miejscu pomieszczeń dawnej wojskowej wartowni, a pierwszy numer składali z użyciem raptem dwóch komputerów i jednej drukarki. Wkrótce jako pierwsi z Polski zaczęli jeździć na angielski ECTS i przygotowywali konkretne, wielostronicowe relacje z imprezy, czym wyróżniali się na tle zachowawczej jeszcze konkurencji. Dziś oglądając stare numery i zdjęcia z targów można się zdziwić, że wszyscy biegali tam w marynarkach i pod krawatem.
Relacja z ECTS'95 (fot. Retroreaders)
"KGB - Koń Gardzi Bryczką" „SS” słynął z wielu rubryk, ale kilka cieszyło się szczególną sympatią. Przede wszystkim „Supery”, w których redakcja śmiała się albo z czytelników, albo wraz z nimi. Co ciekawe, rubryka w niemal identycznej formie pojawiła się pierwotnie w „Top Secret”, ale według szefostwa tego magazynu szybko straciła sens. W „Sikrecie” przyjęła się lepiej. „Supery” były tylko jedną z wielu atrakcji czarno-biało-czerwonej wkładki „KGB”, pełnej tipsów, trików, porad i felietonów redakcyjnych. To tutaj redakcja zapraszała na swoje drugie urodziny w pierwszym polskim McDonaldsie (warszawski DH Sezam), tu odpowiadała na listy czytelników i zamieszczała rysunki Śledzia, to tutaj wreszcie cykl felietonów „Gawędy po fai” publikował Adrian Chmielarz.
Działem, który po prostu trzeba znać, szybko stał się „Kombat Korner”, w którym Marcin „Gulash” Górecki (zdrowia!) emocjonował się kolejnymi bijatykami i kwiecistym językiem relacjonował swoje z nimi obcowanie. Nie będzie wielką przesadą stwierdzenie, że seria Mortal Kombat biła wtedy rekordy popularności, a kącik mordobić skutecznie tę fascynację podsycał. Ponadczasowy wpływ rubryki widać do dziś - nazwy ciosów wymyślone przez redakcję z powodzeniem funkcjonują w języku potocznym graczy.
Gulash był też jednym z pierwszych ambasadorów konsol - fascynacja znalazła ujście w dedykowanym kąciku na łamach pisma. Nowa generacja wiele zmieniła w podejściu graczy, dotąd traktujących Pegasusa i 16-bitowce jako ubogich krewnych mocniejszych sprzętów. PlayStation w swoich początkach biło na głowę pecety, a przecież w 1994 roku, jeśli wierzyć wynikom ankiet zamieszczanych w czasopismach, najpopularniejszym komputerem w Polsce wciąż była Amiga.
W epoce „sprzed internetu” „Sikret” rozpalał umysły graczy nie tylko recenzjami (czy właściwie opisami, bo recenzje w formie, którą znamy dziś, dopiero miały się narodzić) i informacjami ze świata gier. Z czasem na łamach magazynu zaczęły się pojawiać dedykowane rubryki poświęcone zajawkom konkretnych redaktorów. „Z Archiwum X”, „Star Trek”, „Star Wars” - luźno powiązane z grami zainteresowania wystarczyły do tego, by czytelników edukować albo zachęcić do wyściubienia nosa poza monitor. Szczególne miejsce na łamach pisma szybko zaczął zajmować kącik poświęcony mandze i anime, który w niejednym zaszczepił miłość do japońskiej sztuki i kultury - "Manga Room".
Później redakcyjna miłość do mangi przerodziła się w osobny magazyn "Animegaido". Uzupełniały one portfolio Wydawnictwa ProScript wraz z "Kompendium", serią grubych ksiąg zbierających wiedzę z kilkudziesięciu numerów pisma, oraz czasopismem konsolowym "Neo".
"Złomowcy wszystkich krajów instalujcie się" Jak można się było dostać do redakcji? Często wystarczyło znać kogoś, kto już w niej był. Ale nie było to regułą, bo szefostwo wyszukiwało też talenty wśród czytelników. Trzeba było tylko mieć głowę pełną pomysłów, determinację i cierpliwość. Tak na łamy trafił choćby Maciej „Mamut” Ogiński: - Martinez zdecydował się - mimo mojego wieku i absolutnego braku doświadczenia, czego do dziś nie potrafię do końca zrozumieć, aczkolwiek cieszę się, że tak się stało - dać mi szansę i... takie były początki doświadczenia, które zaważyło na reszcie mojego życia. Brzmi to może jakoś strasznie poważnie, ale taka jest prawda - wspomina dzisiaj. Gdy na popularności zyskał internet, szukanie potencjalnych autorów stało się łatwiejsze. Mateusza „Banzaia” Ożyńskiego Martinez dostrzegł na grupie dyskusyjnej i zaproponował współpracę. Pierwszą recenzją było Banzai Bug i - ciekawostka - właśnie tytuł gry był źródłem ksywki, którą się odtąd posługiwał.
Materiał redakcyjny z okazji 50. numeru
Ówcześni autorzy „Secret Service” sympatycznie wspominają atmosferę pracy nad pismem, jednocześnie zaznaczając, że nie było jakiejś szalonej rywalizacji o gry do recenzji. - Podział kompetencji był dość wyraźny. Ktoś miał wyłączność na symulatory, ktoś ogarniał mordobicia, inna frakcja przejmowała wszystkie przygodówki, a inna - gry strategiczne - mówi Mamut. Większej konkurencji nie miał też Paweł "Pooh" Chmielowiec, piszący początkowo o Amigach. - Później, przy pecetach, konkurencja już była, na szczęście rzadko się zdarzało, żeby przeszedł mi koło nosa temat, na którym mi zależało - zaznacza.
O teksty nie musiał też walczyć Bogdan „Wicik” Wiciński, specjalizujący się w grach sportowych. Jeden zgrzyt pamięta Dariusz „Berger” Góralski, który specjalizował się w grach strategicznych i wojennych, prowadził zresztą cykliczny dział na ten temat pt. „Moje boje”. - Kayteck dostał do opisu UFO Enemy Unknown i totalnie olał grę. Wybłagałem okienko ze zdaniem odrębnym, bo czułem każdym nerwem, że mamy do czynienia z legendą. Ale było już za późno - wspomina.
Atmosferę pracy w redakcji w późniejszych latach ciekawie maluje Piotr „Raven” Leszczyński:
Klimat redakcji SS trudno opisać w dwóch słowach, zwłaszcza to, co się działo w tzw. Akwarium, czyli głównej „sali operacyjnej”, gdzie działałem ja, chłopaki z Neo, graficy, Zdzisiek (korektor) i wąsaty szef szefów, czyli Janusz „Bądź pan człowiekiem” Kunatkowski (odpowiedzialny w zasadzie za reklamę). Podsumowałbym to montypythonowskim: „było wiele radości”. Udzielała się ona zwłaszcza wtedy, gdy ze swoimi tekstami lub po gry czy sprzęt do zrecenzowania przychodzili nasi dzielni autorzy, choćby nasz faworyt - Konsolite. Albo wtedy, gdy laserówka w redakcji odmawiała posłuszeństwa i robił się u nas totalny Meksyk, bo każdy w tej samej chwili potrzebował wydrukować coś niezwykle ważnego. Jakichś walk na szurikeny o konkretne tytuły nie pamiętam, bo większość decyzji co do zawartości kolejnego numeru zachodziła jednak u Emila [Leszczyńskiego, czyli Emilusa - wyj. red.], jako sekretarz zajmowałem się już odbieraniem i obróbką tekstów zaklepanych, stąd może nie widziałem albo nie pamiętam teraz wyraźnej rywalizacji. Zabawne epizody, anegdoty? Cała fura!
Berger:
Najmilej wspominam fakt docenienia przez redakcję lekkiego tekstu o rewelacyjnej grze Battle Bugs, w który wplotłem wiersz o Królu Jelonku. Dostałem jakąś nagrodę i na pewien czas zapanowała mania dodawania cytatów w opisach. Aż się mdło od tego robiło i Marcin [Przasnyski - wyj. red.] zaczął to zwalczać. Była kupa śmiechu z tym. Raven:
Chyba najzabawniejszym (nadającym się do upublicznienia) epizodem za czasów mojego sekretarzowania w „SS” był ten związany z sesją dubbingową Baldur's Gate w PAI-Film Studio, na którą zaprosił mnie CD Projekt. Miałem wtedy okazję poznać Jana Kobuszewskiego tuż po nagraniu jego kwestii narratora snów. Stwierdził wtedy, że z jego punktu widzenia dubbing gry nie różni się zupełnie niczym od sesji nagraniowej "Przygód kilka Wróbla Ćwirka"... Zaraz potem zaproszono mnie do nagrania głosu postaci epizodycznej - elfa. Co prawda miałem już jakieś doświadczenie w odgrywaniu ról (zwłaszcza pijanych elfów) dzięki regularnym partyjkom „papierowych” gier fabularnych, w jakich wtedy jeszcze uczestniczyłem, ale nigdy nie wczuwałem się w postać w profesjonalnym studio nagraniowym. Moja rola, rzecz jasna, ograniczała się do kilku lakonicznych kwestii, natomiast największą frajdę sprawiło mi imitowanie odgłosów bólu i konania. Nie wiem, kto bardziej się przy tym uśmiał - ja czy reżyser dźwięku. Ciekawe, że po wielu latach od tamtego zdarzenia stałem się tłumaczem gier i to ja teraz tworzę polskie dialogi m.in. pod tego rodzaju nagrania Kiedy więc tłumaczę jakieś okrzyki dla postaci z lokalizowanych gier, zawsze mam przed oczami tamto studio. Mamut:
Tak naprawdę zabawnie zrobiło się dopiero w redakcji magazynu Reset, do którego trafiłem później, aczkolwiek z pewnością niezapomnianym doświadczeniem była pierwsza w moim życiu partia gry w trybie multiplayer, która odbyła się właśnie za pośrednictwem redakcyjnego LAN-u. Graliśmy w Dooma, a moim przeciwnikiem był Kamil Mętrak - człowiek-orkiestra, przez pewien czas sekretarz redakcji SS, późniejszy założyciel studia L'Art i zarazem mój dobry przyjaciel. I był to dla mnie absolutny szok - że siedzimy w różnych pokojach i gramy jednocześnie w tę samą grę. Razem! To znaczy, przeciwko sobie, ale jednak razem. Wiadomo, że dziś nie robi to na nikim żadnego wrażenia, ale wtedy, w pierwszej połowie lat 90., już sama idea, że „ten ludzik w komputerze” to inna osoba, dla mnie - prostego chłopaka z Mokotowa - była wręcz trudna to ogarnięcia. Łukasz „Joseph” Bura:
Chyba najlepiej wspominam wyjazd redakcyjny na targi PlayBox w Katowicach. Był to rok prawdopodobnie 1998, targi odbywały się w Spodku, a „Secret Service” miał tam wykupione stanowisko. Pojechaliśmy w składzie: Gulash, Banan (wówczas Banana Split), Wicik, Mr. Root, Beata - redakcyjna sekretarka i posiadaczka głosu, w którym kochało się wówczas wielu czytelników, plus jeszcze dwie osoby do pomocy. Jechaliśmy do Katowic trzema samochodami. W połowie drogi dopadła nas zamieć śnieżna o skali biblijnego Armageddonu. Co chwilę musieliśmy się zatrzymywać i zrzucać śnieg z przedniej szyby, bo wycieraczki nie dawały rady, a w pewnym momencie śniegu było na drodze tyle, że nie dało się jechać szybciej niż 40 na godzinę. Dotarliśmy późno w nocy albo już nad ranem. Przespaliśmy się ze 3 godziny i trzeba było ruszyć na targi rozstawiać stoisko. Nasz box miał jakieś 2-3 metry, był zbudowany z tzw. "dykty". Ustawiliśmy tam TV oraz konsolę PSX z Tekkenem oraz wystawiliśmy gadżety „Sikreta” i numery archiwalne - tak, ludzie wtedy zbierali SS i chcieli mieć wszystkie stare numery. O 9 otworzyli Spodek i ludzie zaczęli wypełniać halę. Na stoisku zostałem ja i jeszcze dwie osoby, reszta ekipy poszła zwiedzać targi. Gdy fani zobaczyli charakterystyczne logo, podchodzili żeby z nami pogadać, przybić piątkę i pograć w Tekkena. Po kilkudziesięciu minutach wiedzieliśmy już, że mamy za małe stoisko, po godzinie stało przy nim kilkaset, a może i kilka tysięcy osób, a my zaczęliśmy się obawiać o ich bezpieczeństwo a także i nasze, bo kartonowy kontuar chwiał się niczym domek z kart. Tłum zaczynał napierać, a my trzymaliśmy kartonowy boks ze wszystkich stron. Czułem się wtedy jak gwiazda rocka, rozdawaliśmy autografy i sprzedawaliśmy koszulki, ale naprawdę bałem się, czy się komuś coś nie stanie. Na szczęście atmosfera była super, wszyscy sobie żartowali, hejterów w tamtych czasach nie było - jakoś udało nam się zapanować nad tłumem i obyło się bez ofiar. To był jeden z najfajniejszych dni w moim życiu, poziom adrenaliny był wysoki, a fani sprawiali, że czuliśmy w sobie moc i że pisanie o gierkach to coś więcej. Nadawało to wszystko naszemu zajęciu większy sens.
Impreza w Spodku - szaleństwo! (fot. Łukasz Bura)
"SS'50 jest super, ale nie mogę cieszyć się, bo Andrzej Gołota przegrał walkę i mam żałobę" Czasy się zmieniały, zmieniał się rynek. W 1996 roku ukazał się ostatni numer „Top Secret”. W 1999 zniknął „Gambler”. „Secret Service” trwał, ale musiał dostosowywać się do nowych czasów - przede wszystkim do internetu i coraz większej wagi płyty dodawanej do magazynu, która stawała się ważniejsza od samej lektury. Szło to topornie. „Secret Service”, niegdyś symbol nowoczesności i szybkiego dostosowywania się do zmian na rynku, zaciągnął hamulec ręczny. - Z perspektywy czasu mogę jednak powiedzieć, że wydawca dostosowywał się dość zachowawczo, dbając o tradycyjną, rozpoznawalną (bądź jak kto woli - oklepaną) typografię, kolorystykę i stałe działy miesięcznika, jak KGB czy Manga Room - wspomina Raven. - Jeśli chodzi o moją osobę, to poza stałymi działami i autorskim cyklem artykułów (Backstage) zajmowałem się opieką nad oficjalną stroną internetową SS. Właściwie robiłem to sam (ręcznie, bez żadnych CMS-ów i baz danych, jak dzisiaj), z racji ograniczonego czasu wykorzystując stronę głównie jako newsroom. Publikowaliśmy informacje o najnowszych numerach, materiały archiwalne, udostępnialiśmy najnowsze demka na FTP oraz urządzaliśmy spotkania z czytelnikami na IRC-u, ale jak porównać to z dzisiejszymi serwisami online? Cały boom streamingu, internetowych telewizji i portali społecznościowych był wtedy dopiero pieśnią przyszłości, więc „SS” na tym polu nie mógł jeszcze za wiele zdziałać ani opierać na nim poważnych planów ekspansji.
Magazynem targały mniejsze i większe problemy. Pierwszym sygnałem, że czasy niewinności się skończyły, było odejście Gulasha wraz z kilkoma redaktorami. Jeszcze pod skrzydłami ProScriptu tworzył magazyn „Neo”, ale po kilku numerach postanowił działać na swój rachunek pod szyldem „Neo Plus”. Wydawca próbował wprawdzie zastąpić skład redakcyjny nowymi ludźmi, ale „oryginalne” „Neo” szybko znikło z rynku, tak jak Gulash z „Secret Service”.
Największym wstrząsem było późniejsze odejście Martineza. Konflikt z Pegaz Assem doprowadził do wzajemnego wyszarpywania sobie praw do nazwy, co skończyło się tym, że „Secret Service” na blisko 2 lata został przemianowany na „New S Service”. Mniej więcej w tym samym czasie na łamach pisma zaczęło się pojawiać się więcej niż dotąd wycieczek osobistych i ataków na konkurencję. Nie żeby nie było ich wcześniej. Mocno kłuł w oczy zwłaszcza slogan „Największy magazyn o grach komputerowych w Europie” (później - "w Polsce"), którego nijak nie można było zweryfikować, bo pismo nie należało do Związku Kontroli Wydawców Prasy.
Sprytny zabieg graficzny pozwolił przynajmniej częściowo zasłonić nową nazwę miesięcznika
Gwoździem do trumny była polityka dotycząca pełnych wersji gier. W 1999 płyty z „SS” w ogóle znikły, i to na 2 lata, co było dziwnym ruchem w kontekście coraz prężniej poczynającego sobie z pełniakami „CD Action”. - Była to oczywiście woda na młyn rosnącej obok nas konkurencji, która mnożyła wtedy ilość płyt na okładce i wprowadzała już na nich pełne wersje gier. Przez tę decyzję oddalaliśmy się od wizerunku pisma, które nadążało za zmianami. Po wznowieniu wydawania płyt na początku 2001 roku (długo po moim odejściu z redakcji), było już stanowczo za późno na odrabianie strat i nie pomogło to w sprzedaży pisma, a raczej naraziło tylko wydawnictwo na kolejne koszty - wspomina Raven.
Dodaje: - Widzę ironię losu w tym, że „SS”, który sam przecież w 1994 roku wykorzystał swą konkurencyjną przewagę, dołączając jako pierwszy w Polsce dyskietki do pisma, został pokonany praktycznie identyczną, tyle że zmodernizowaną bronią. Historia lubi się powtarzać.
Czy „Secret Service” musiał upaść? - Musiał, bo nie miał wodza i lidera. Gdyby go miał, posiadałby ciekawą treść, szedł z duchem czasu i oparł się erze CD i Internetowi. Poza tym kto czytał „New S Service”? Po co aż tak ktoś pokręcił nazwę, mimo konfliktu właścicielskiego? - pyta Wicik. - Wyczerpała się pewna formuła, doza miłości i nieskrępowanej twórczości.
Ostatni numer, SS#95, ukazał się w listopadzie 2001. SS#96 był gotowy, ale nigdy nie trafił do kiosków
- Faktem jest, że nowe publikacje, jak „CD Action”, „Click!”, „Play” czy „Komputer Świat Gry” miały w chwilę po swoim okresie adaptacyjnym mnóstwo atutów w ręku: więcej stron („CDA”), lepszy papier, zupełnie inną, nowoczesną szatę graficzną, bardzo atrakcyjną cenę („Click!”, „Play”), więcej środków na prowadzenie działalności i promocję (np. w telewizji), przykuwające uwagę dodatki w formie podwójnych/potrójnych płyt CD/DVD (CDA), dużych plakatów, gadżetów, klubów czy zaplecza internetowego - wylicza Raven. - Żadne to pocieszenie dla fanów SS, ale po dwunastu latach od zniknięcia tego tytułu z rynku, tradycyjna prasa growa właśnie się kończy, podobnie jak cały sektor czasopism komputerowych, jeśli przyjrzeć się trendom na całym świecie, nie tylko na naszym podwórku. CD Action, z całą sympatią dla tego miesięcznika, pewnie również niedługo czeka los pozostałych - dodaje.
- Zaczęły się dziwne ruchy w redakcji i kłótnia wśród właścicieli. Nie mam pojęcia o ich kuchni, więc się nie wypowiadam, ale to był gwóźdź do trumny. Marcin bez Waldka i Waldek bez Marcina to było jak rozdzielenie wody od soku. Żaden z nich nic fajnego już nie zrobił. I dlatego „New S Service” czy cokolwiek by stworzył Marcin nie miało już szans - kwituje Berger.
Gdzie są chłopcy z tamtych lat? Żyją, pracują, a nawet grają. Niektórych do dzisiaj można zobaczyć choćby w mediach związanych z grami lub technologiami. Najgłośniej jest chyba o Wiciku, prezesie firmy Manta Multimedia, która w zeszłym roku została sponsorem Reprezentacji Polski w piłce nożnej i szykuje się do wejścia na giełdę. Gdy jeszcze ukazywało się „Neo Plus”, felietony do niego pisywał Martinez, którego zainteresowania przeniosły się na giełdę (założył serwis Stockwatch.pl), ale wciąż jest w pewien sposób związany z grami - przewodniczy Radzie Nadzorczej 11 bit studios, producenta serii Anomaly. W tej samej radzie zasiada Gulash, który do niedawna był redaktorem naczelnym „Neo Plus”. Zamknięcie magazynu niejako domyka te dwie dekady, które minęły od pierwszego numeru „Sikreta”.
(Wicik, Joseph i Banan znali Piotra Rubika na długo przed resztą Polski - oglądaj od 11:20)
Z grami wciąż związany jest Piotr "Micz" Mańkowski, autor (były już) programu Gamestory, którego odcinki niejednokrotnie mogliście zobaczyć na Polygamii. Napisał też książkę „Cyfrowe marzenia: Historia gier komputerowych i wideo”, która niedawno doczekała się nowej, zaktualizowanej wersji. W CD Projekcie, SCEP, a niedawno jako redaktor naczelny „Maxima” pracował Krzysztof „Banana Split/Banan” Papliński. Rafał „Jetboy” Piasek, chyba lepiej kojarzony z „Top Secretem”, do którego pisał wcześniej, współtworzył popularną aplikację mobilną Colors! Robert "Mr. Root" Korzeniewski, opiekun Manga Roomu, jest house'owym DJ-em i producentem muzyki, zdarza mu się też wysłać oświadczenie do mediów, gdy jego żona zostaje oskarżoną o bójkę z Dodą.
Niekiedy zdarza się zagrać Poohowi - dziś dentyście. Graniem znudził się natomiast Berger, wskazując na obecne słabości gier: falę patchy, brak koncepcji i wyciąganie kasy: - Wróciłem do swoich kochanych planszówek i w nich się realizuję, zapychając pawlacz i spotykając się z kolegami.
Nie gra też Wicik. - Nie mam czasu, nie chce mi się, szkoda mi zdrowia. Ale za to dużo biegam i gram w piłkę - mówi. - Mam 38 lat, cudowną żonę, którą kocham ponad życie, fantastyczną córkę - 5 lat, syna - 4 miesiące, kota i psa.
Raven z kolei pracuje nad lokalizacjami - zaczynał w Albion Localisations u boku Ryszarda Chojnowskiego, aktualnie działa w Localsoft. Ostatni projekt - Dead Island: Riptide. - Jako maniak gitarowych brzmień i grania na autentycznym wiośle pocinam dla relaksu w Guitar Hero III, a od roku też w Rocksmith, której jestem sporym fanem - kupiłem amerykańską wersję na długo przed europejską premierą (i pluję sobie w brodę, bo nie mogę przez to ściągać nowych kawałków) - mówi.
W tłumaczeniach pracuje Mamut - ma na koncie m.in. Larry 7: Miłość na Fali z Jerzym Stuhrem i Katarzyną Figurą oraz Chłopaki Nie Płaczą. - Mój osobisty, ehm, hołd złożony staroszkolnym grom adventure - wspomina. Co ciekawe, zdarzyło mu się nawet wystąpić na Przeglądzie Piosenki Aktorskiej z formacją Karbido. Gry wciąż go fascynują, wrzuca nawet na YouTube dokumenty o starych przygodówkach.
Banzai zajmuje się produkcją wideo, przewija się m.in. na „Hyperze”. A Joseph od lat prowadzi sklep Ultima.pl.
Nie da się ocenić, czy „Secret Service” był najlepszym i najbardziej kultowym magazynem o grach w dziejach - kwestia gustu, sam wolałem "Top Secret" i "Gamblera" - ale na pewno był jednym z kilku, które na to miano zasłużyły. Wiąże się z dzieciństwem lub młodością niejednego z nas; moment, kiedy w kiosku dostrzegało się czerwoną okładkę nowego numeru, był zapowiedzią ucieczki do jakiegoś lepszego świata. Teksty, zwłaszcza z pierwszych lat, nie wytrzymują próby czasu, ale "SS" wytyczał szlaki, szukał nowych dróg. Zapoczątkował wiele trendów, których branżowe media trzymają się do dzisiaj.
Motorem napędowym magazynu przez długie lata był entuzjazm autorów. Fakt, że media o grach wciąż tworzą przede wszystkim entuzjaści, to jedna z niewielu rzeczy, która przez te lata się nie zmieniła. Gdy jednak na rynku pojawiły się zachodnie wydawnictwa, sama chęć grania i pisania już nie wystarczała. „Sikret” nie potrafił odnaleźć się w nowych czasach.
Ekipa raczej nie spotka się w komplecie, by świętować 20-lecie, tak jak wspólnie biesiadowała na 5. urodzinach "SS", co możecie zobaczyć powyżej. Ci, których poprosiłem o wypowiedzi na potrzeby tekstu, byli zaskoczeni, że "to już", że czas tak szybko płynie. Utrzymują ze sobą kontakt do dziś, choć raczej w mniejszych grupach. Ja tam zdrowie całego składu na pewno wypiję - za wszystkie radości, których dostarczali przez lata. Dzięki!
Marcin Kosman