10 kawałków o wojnie w Urzikistanie. Call of Duty: Modern Warfare - recenzja trybu single player
Jak to jest z tym nowym Call of Duty?
04.11.2019 15:41
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Był lipiec 2008 roku. Właśnie skończyłem studia i nie miałem pojęcia co zrobić z życiem. Trochę szukałem pracy. Dużo piłem. Większość dni spędzałem zamknięty w małym mieszkaniu na Przymorzu. Niezdrowo się żywiłem. Zdecydowanie za rzadko się myłem. Żyłem na gaciach. W ramach nagrody za obronioną magisterkę dostałem laptopa, na którym mogłem odpalać najnowsze gry. Włączyłem Call of Duty: Modern Warfare.Zapomniałem o świecie.Na dwa czy trzy tygodnie gra studia Infinity Ward stała się moją obsesją. Grałem tak dużo, że miałem problemy ze snem. Gdy zamykałem oczy widziałem rosyjskich żołnierzy i terrorystów z „nienazwanego państwa na Bliskim Wschodzie”. Kampanię skończyłem kilka razy, grając na dwóch najwyższych poziomach trudności. Z ostatnią misją – Mile High Club – odpalaną na Weteranie, zmagałem się kilka dni. By pokonać ją z najlepszą oceną nauczyłem się na pamięć rozkładu żołnierzy, a reakcje wyćwiczyłem do tego stopnia, że nawet dziś pamiętam, gdzie i kiedy trzeba strzelać. Gdy w końcu mi się udało, złapałem za telefon i zadzwoniłem do przyjaciela z Olsztyna. Dopiero usłyszawszy zdziwione „słucham” zorientowałem się, że jestem dorosłym człowiekiem, przeszkadzającym w pracy innemu dorosłemu człowiekowi, tylko po to, by pochwalić się ukończeniem głupiego levelu w głupiej grze.Już wcześniej grałem w Call of Duty, ale dopiero po pierwszym Modern Warfare związałem się z serią na trwałe. Nie był to zdrowy związek. Raczej jeden z tych, które Amerykanie opisują terminem „love-hate relationship”. Nakręcały go nienawiść do politycznej wymowy serii i pogarda dla samego siebie za to, że tak dobrze się bawię.W MW2 strzelałem do bezbronnych cywili na rosyjskim lotnisku i wkręcałem się w multi. Z MW3 zupełnie nic nie pamiętam. Wszystkie trzy Black Opsy ceniłem za mroczne spojrzenie na nielegalne operacje amerykańskich służb specjalnych, ale im dalej zapuszczały się w przyszłość tym bardziej traciłem zainteresowanie. W Advance Warfare zamordowałem Kevina Spaceya. Call of Duty: Ghosts było pierwszą częścią, którą pominąłem. Później przegapiłem jeszcze Infinity Warfare, choć do dziś uważam, że ma jeden z najlepszych trailerów w serii. Do serii wróciłem dwa lata temu, z zażenowaniem obserwując jak CoD: WWII mierzy się z tematem Holocaustu.W międzyczasie otworzyłem i zamknąłem fanzin o komiksach. Znalazłem pracę w gazecie. Byłem wykładowcą akademickim. A później szefem serwisu internetowego o komiksach zmuszonym do patrzenia, jak jego dzieło zarzyna korporacja. Przejąłem serwis o książkach i dałem się z niego zwolnić. Opublikowałem powieść graficzną. Nagrywałem dwa podcasty. Zamieszkałem ze swoją dziewczyną, oświadczyłem się jej i wzięliśmy ślub. Zwiedziliśmy razem Japonię, Portugalię, Irlandię, Włochy i Gruzję. Poszedłem na bezrobocie i pobierałem zasiłek. Skończyłem pisać doktorat. Zatrudniłem się w Amazonie i zaraz z niego odszedłem. Napisałem i opublikowałem grę. Obroniłem doktorat.A Call of Duty był. Gdzieś na marginesie mojego życia. Niewzruszony. Niezmienny. Wart dziesiątki miliardów dolarów popkulturowy lewiatan, do którego zawsze mogłem się zwrócić, gdy znudzony siedmioma setkami gier w bibliotece Steam mówiłem żonie, że nie mam w co grać.„Wojna to piekło. A teraz idź zabijaj” – Call of Duty.Cudowne są te cytaty wyświetlane po każdym zgonie postaci gracza. Jest tu przekrój przez całą historię filozofii i wojskowości. Prezydent Eisenhower, ten ostrzegający przed „kompleksem militarno-przemysłowym”, stoi obok Martina Luthera Kinga Jr., tego co miał sen o równości w Ameryce. Królowie Sparty wypowiadają się jednym głosem z ukrywającą się w ścianie żydowską dziewczynką. Przy pomocy efektywnych, wyrwanych z kontekstu zdań postaci historyczne zrównywane są z fikcyjnymi, a mądrości wielkich myślicieli zdają się idealnie opisywać to, co dzieje się w jednej z najgłupszych gier o wojnie, jaką wydała ludzka rasa.Dostrzegam w tym – być może złośliwie i na wyrost – intencję tyleż diaboliczną, co imponującą swoją totalnością. Modern Warfare nie jest grą o jednej wojnie, bo i nie ma odwagi być grą o żadnym współczesnym konflikcie. Modern Warfare jest grą o wojnie jako takiej. O jednym z najtrudniejszych i najbardziej haniebnych wynalazków w historii ludzkości. Modern Warfare nie musi mówić ani jednej mądrej rzeczy, bo cały jest mądrością.A teraz idź zabijaj.Miałeś kilka sekund na przeczytanie cytatu. Przemyślisz go w trakcie efekciarskich, jazgotliwych misji. Zastanawiając się, czy strzelać z AK-47 czy z FN FAL. Uciekając przed helikopterem. Skacząc z budynku na budynek. Dobierając odpowiedni granat. Wychylając się zza murku. Sprzedając kolejne head shoty. Gdy świat wokół eksploduje; gdy terroryści znów zaatakują; gdy tylko John Price może uratować dzień; gdy Rosja przeprowadzi atak bronią chemiczną… wtedy wspomnisz słowa Anny Frank, która już w 1941 roku mówiła: „Call of Duty: Modern Warfare to bezsprzecznie najwierniejsze odwzorowanie koszmaru wojny, jakiego doświadczyłam. Idealnie oddaje mój los. Wiem, bo byłam i mnie cytują. Daję osiem gwiazdek i pozytywny komentarz w sekcji dla graczy na Metacriticu”.Po skończeniu, postawić pomiędzy książkami Nietzschego i „Na zachodzie bez zmian” E. M. Remarque.„To nie Syria! Pamiętaj, głupcze, to nie Syria!” krzyczą jednym głosem twórcy Modern Warfare i dział promocji Activision-Blizzard.Ci ratownicy w białych hełmach, ratujący dziewczynkę spod gruzów – to nie syryjskie Białe Hełmy! Ta bliskowschodnia rebeliancka armia, choć muzułmańska to pełna kobiet – to nie syryjscy Kurdowie! Te ataki z wykorzystaniem broni chemicznej – to nie ataki z Syrii! Ta Autostrada Śmierci, to nie prawdziwa, iracka Autostrada Śmierci! Ten zamach w Londynie – to nie zamach w metrze londyńskim ani strzelaniny w Paryżu! Ta Al-Katala to przecież nie Al-Kaida, ani nawet nie ISIS! A jej przywódca – Wilk – to ani Ben Laden, ani żaden Al-Baghdadi!Najbardziej irytująca jest bezczelność, z którą twórcy Call of Duty sięgają po prawdziwe konflikty, tragedie i dramaty, by przemielić je w nic nieznaczący militarny park rozrywki. Park rozrywki z rocznym okresem przydatności, bo przecież w 2020 roku ujrzymy nowe Call of Duty, a w nim kolejny prawdziwy konflikt zredukowany do karykatury.Powiedzą, że to fikcja; że artysta ma prawo czerpać z rzeczywistości, by powiedzieć, co chce. I będą mieli rację. Nikt nie chce niczego zakazywać. Strzelajmy się! Niech to trwa!Ale fakt, że jedna z największych popkulturowych marek świata degraduje ważkie tematy współczesności do prostackiej metafory dobrego szeryfa i złego bandyty z bajki dla pięciolatków ma swoją wagę. Infinity Ward połyka tragiczną rzeczywistość, a wydala wielomiliardowy produkt rozrywkowy. Tragedie ludzi zmienia w efektowne levele. Krzyk duszących się pod gruzami zbombardowanych miast służy jej za podstawę pod mini-gierkę. Skomplikowanie sytuacji geopolitycznej zostaje odrzucone i uproszczone tak, by zrozumiał je nawet najbardziej przypadkowy gracz – stereotypowy konsument popcornu, wprost z krainy Michaela Baya.Nie potrafię grać w Call of Duty nie odczuwając dyskomfortu. Przecież to nie żadna wizja artystyczna. To cyniczny, wykalkulowany produkt monetyzujący największe tragedie naszych czasów. Zwycięstwo korporacyjnego Excela nad elementarną empatią.„Weź, co da się sprzedać; wyprzyj się wszelkiej odpowiedzialności” – powinno być oficjalnym mottem serii.Nie mam absolutnie nic przeciwko temu, że rosyjscy żołnierze wrócili do roli czarnych charakterów. Zasłużyli sobie. Za wszystko co robili w Czeczeni Za rzeczy, które robią w Syrii i na Ukrainie. Ale czy tworzenie gry o złym rosyjskim generale naprawdę musi oznaczać przypisanie Rosji amerykańskiej zbrodni wojennej? Czy w grze będącej jawnym przykładem antyrosyjskiej propagandy, agent CIA musi słyszeć od kurdyjskiej bojowniczki, iż „jest bojownikiem o wolność”? Czy lekcję o tym, iż „wojna nie musi być brudna” powinien wygłaszać akurat kapitan John Price – człowiek wykorzystujący rodzinę terrorysty, by zmusić go do mówienia?Czy naprawdę nie stać nas na propagandę choć trochę bardziej zniuansowaną? Musimy wracać do lat 50.?Tym bardziej, że to krok wstecz dla serii, mającej na swoim koncie trzy fabularne Black Opsy i generała Shepherda z drugiego Modern Warfare.Jejku, jak w tej grze się dobrze strzela!Po roku przerwy prawie zapomniałem, jak dużo satysfakcji daje uniesienie karabinu, wycelowanie w przeciwnika i naciśnięcie spustu. To oczywiście zasługa perfekcyjnego designu wynikającego z tysięcy godzin testów i poprawek, na które stać tylko giganta pokroju Activision. Tu liczą się mikrometry i mikrosekundy. Odrzut broni. Celność. Szybkość reakcji.Zawsze fascynował mnie ten aspekt projektowania gier i do dziś pozostaje on dla mnie wielką tajemnicą. Jestem pełen szacunku dla ludzi potrafiących podjąć decyzje o kluczowych drobiazgach. To dzięki nim Mario skacze tak dobrze, a Forza ma tak udany model jazdy.A do tego tysiące roboczogodzin wypracowanych przez dźwiękowców, dobierających odgłosy wystrzałów tak, by brzmiały jednocześnie wiarygodnie i hollywoodzko. Świetnie nagrane okrzyki umierających i nacierających. Pompatyczna ścieżka dźwiękowa. Cudownie brzmiące wybuchy i rykoszety. I grafika: najlepsza w historii serii, imponująca zwłaszcza na froncie animacji twarzy, w 60 klatkach na sekundę.Ale jednocześnie, jejku, jak to jest w ogóle możliwe, by włożyć tyle wysiłku w stworzenie idealnego modelu zabijania, jednocześnie nie zadając ani jednego prawdziwego pytania na temat zabijania i kultury broni? Jakiej akrobatyki intelektualnej wymaga zaprojektowanie gry dokładnie tak, by myślenie twórców (i graczy!) zatrzymywało się dokładnie w momencie, w którym kula opuszcza lufę.Tym bardziej, że Modern Warfare lubi wpychać gracza w niekomfortowe sytuacje: przekonać do zabicia cywila, wepchnąć w skórę podtapianej bojowniczki, zmusić do wcielenia się w dziecko mordujące rosyjskiego żołnierza. Wszystkie te sceny są w grze. Wyglądają. Wybrzmiewają. I mają do przekazania okrągłe nic.Bo najważniejszy komunikat Call of Duty, ten wysyłany przez dopracowany do perfekcji gameplay, brzmi: „naciśnij na spust, to takie fajne”.Może to zresztą lepiej, że przygniecione finansową odpowiedzialnością Modern Warfare niezdolne jest powiedzieć cokolwiek? Bo zawsze, gdy próbuje, wychodzi komicznie i bełkotliwie.W świecie, w którym Spec Ops: The Line krytykuje cały gatunek shooterów, BioShock otwarcie pyta gracza, dlaczego właściwie zabija, a This War of Mine pokazuje horror wojny z perspektywy cywilów, największa gra roku proponuje „dramę” na poziomie Benny Hilla.Atakowany przez terrorystów Londyn być może byłby przerażającym miejscem, gdyby twórcy potrafili zachować umiar. Gdyby postawili na jedną scenę i zniuansowane emocje. Tymczasem oni w imię prostackiego, sensacyjnego dziania się – jedynej poetyki, którą rozumieją - zalewają brytyjską stolicę dziesiątkami terrorystów, wyskakującymi zza każdego rogu, jakby występowali w arcade’owym celowniczku. I na każdym kroku podbijają stawkę. Zaczyna się od samobójcy w pasie szahida. Przechodzi w uliczne egzekucje. A kończy niewinnym człowiekiem, którego Price poświęca w imię większego dobra. Konia z rzędem temu, kto w ciągu tych 10 intensywnych minut poświęci choć sekundę refleksji nad tragedią, którą ogrywa.Jeszcze żałośniejsze są wysiłki podejmowane w levelu, w którym wcielający się w dziecko gracz musi zamordować rosyjskiego żołnierza. Boss ma tu nie tylko absurdalnie ograniczony obszar widzenia, ale i inteligencję mało rozgarniętego patyczaka. By go pokonać, należy mu wbić nóż w plecy. Trzy razy.Chwilę później, wciąż grając kilkuletnią dziewczynką ukradłem rewolwer i odpaliłem do dwóch wrogów. Zupełnie przez przypadek zabijając obu jedną kulą. Co gra nagrodziła odpowiednim trofeum.Giereczki – wiadomka.Jeżeli ta odsłona będzie się czymś wyróżniać w mojej pamięci, to klimatyczną misją Going Dark.Zdobyte przez wroga miasteczko. Ciemna noc. Spokojny głos Price’a w słuchawce. I ja (a raczej Kyle): uzbrojony w broń z tłumikiem, wyłączający światła w kolejnych budynkach, celnymi strzałami gaszący latarnie, polujący na błąkających się w ciemności wrogów. Jedna kula, jeden trup. Prawdziwy komandos, ważący każdy strzał i każdy krok.Misja rozgrywa się na stosunkowo dużym, otwartym terenie, a trzy budynki można przeszukać w dowolnie wybranej kolejności. Pełno tu ciekawych skrótów i sprytnie rozmieszczonych zagrożeń. Nawet polowanie na patrolujący okolicę wóz opancerzony jest na tyle wciągające, by zabić w graczu poczucie, że śledzi model jadący po ustalonej na sztywno ścieżce.Dostałem w Going Dark akurat tyle swobody, bym uznał to doświadczenie, za swoje własne i chciał o nim opowiadać innym. I przez moment poczułem prawdziwe emocje.Świetny polski dubbing! Zwłaszcza w porównaniu do fatalnego dubbingu z Call of Duty: WWII.Im dłużej myślę o tej grze, im więcej w nią gram, tym bardziej jestem przekonany, że Call of Duty: Modern Warfare jest w swojej istocie tym, czym w muzyce są albumy Greatest Hits. To posklejany fabułą zbiór ikonicznych momentów z historii serii. Playlista marzeń – jeżeli marzysz akurat o strzelaniu do ludzi w dekoracjach przypominających te z całodobowych kanałów informacyjnych.Misja skradana, podobna do tej w Prypeci? Jest.
Misja z helikopterem, naśladująca misję lotniczą z pierwszego MW? Jest.
Misja z dronami w stylu futurystycznych Black Ops II i III? Załapała się.
Budząca medialne kontrowersje scena okrutnego zamachu? Londyn.
Misja, w której perspektywa skacze pomiędzy bohaterami? Jak najbardziej.
Bombastyczny szturm pod lufami wroga? Oczywiście.
Scena snajperska wprost z kina wojennego? Oglądaliście The Hurt Locker?
Przedzieranie się przez chmurę śmiercionośnego gazu? Tak jest.
Misja, w której umiera jeden z kluczowych bohaterów? Również tak.
Dodatkowy smaczek: wpisanie gry w chronologię trylogii Modern Warfare.
Plus uwielbiamy przez tłumy kapitan Price z gębą pełną idiotycznych one-linerów i równie idiotycznym uśmiechem.
Łatwa kasa.A przecież ja nawet lubię Call of Duty i nowe Modern Warfare. Tak, jak lubię stare kawałki Guns’n’Roses – pomimo wszystkich kijowych zagrywek Axla i bełkotliwych tekstów. Tak, jak lubię biały chleb – niezdrowy, ale przepyszny. Tak, jak lubię kolejne filmy z uniwersum Obcego – już nie tak dobre, czasem po prostu złe, ale grające na sentymentalnej nucie.Gram w tę serię od 2003 roku i nie zamierzam przestać. Nie dlatego, że to dobre gry poruszające trudne problemy, ale dlatego, że unoszenie się na orbicie tego popkulturowego lewiatana w przedziwny sposób porządkuje moje życie.Pory roku będą się zmieniać. Pójdę do nowej pracy. Przeczytam kolejną książkę. Obejrzę serial. Zmienię mieszkanie. Pokłócę się z przyjacielem. Kupię samochód. Zwiedzę Hiszpanię. Wydam powieść. Wyjdą nowe konsole. Kupię lepszego peceta. Rządy w Polsce będą przemijać. Syria upadnie i się odbuduje. Rosja zbankrutuje. Donald Trump przegra. Klimat całkiem się zepsuje. Z nieba spadnie toksyczny deszcz. Wielki Cthulhu wyjdzie z morza i zasiądzie na tronie, a Jezus Chrystus nas nie uratuje. Bliscy mi ludzie umrą i nic nie będę mógł z tym zrobić.A Call of Duty będzie. Ogłupiające, cyniczne, perfekcyjnie zaprojektowane. Warte dziesiątki miliardów dolarów. Chętne, by dać się schrupać, przetrawić i wypluć. Co roku nowe, wciąż takie samo.Igor Trout