Umbrella Corps - recenzja. Uwaga! Skażenie biologiczne
Żeby Capcom mógł odbić się od dna, musiał najpierw na nie spaść.
05.07.2016 | aktual.: 06.07.2016 08:34
Gdy pobierałem Umbrella Corps, jedno pytanie nie dawało mi spokoju. Dlaczego ta gra nie ma w tytule „Resident Evil”? Wiedziałem, żeby nie spodziewać się cudów, że gra poza granicami Japonii spotkała się z mieszanym przyjęciem. Eufemistycznie sprawę ujmując. Ale przecież Capcom kultowym tytułem obdarzył na przestrzeni dziejów niejednego średniaka czy nawet crapa. The Mercenaries 3D na przykład, albo starusieńki Survivor. Rzeczy, które wyciągają z szafy wyłącznie maksymalni zapaleńcy.Dziś jestem mądrzejszy o jeden tydzień grania. Przepraszam – o jeden tydzień niedających mi spokoju, pozbawiających sprawiedliwego snu prób grania. Przygód godnych opisania heksametrem. Nawet jeśli moja Iliada z Odyseją w całości odbyły się w granicach czterech ścian. Bo byłem na wojnie i wracałem do Was przez sztormy i cyklopy. Ale jestem już. I spisałem tę podróż na kartce A4.Umbrella Corps zalicza się do residentowego kanonu. Rzecz dzieje się po wydarzeniach z „szóstki” (czyli po dinozaurze zombie) i dwanaście lat po upadku tytułowej korporacji. Inne firmy łakomią się na wynalazki Parasolki, szczególnie te dotyczące broni biologicznych, zatem przeróżne odmiany wirusa, jakie obserwowaliśmy w poszczególnych odsłonach. Do zainfekowanych obszarów wysyłają swoich bliźniaczo podobnych najemników – w tym Ciebie, biedny Czytelniku - by knuć własne plany przejęcia kontroli nad światem. Wiesz, „najpierw Gotham, potem świat!”. Marna wymówka? Marna.
Ale ja po prostu szukam pozytywów. Co jeszcze? O, może kampania dla pojedynczego gracza, którą można, zachowując żelazne samozaparcie, ukończyć. Zobaczyć wszystkie misje. Te rzucają nas cierpliwie po dostępnych mapach, siląc się na jakiś zarys fabularny. Krótkie notatki od naszego zleceniodawcy swym poziomem aż proszą się o dubbing na miarę kultowej „jedynki”. Zabawne są już teraz, aż dziw, że Capcom nie wyczuł potencjału. Brakuje tylko czegoś na miarę kanapki z Jill czy mistrzyni unlockingu.Już przekonani do kupna? Nie? Bardzo dobrze, zdaliście test. Prawdopodobnie nie dla wymęczonych plusów tutaj weszliście. No to ja już podciągam rękawy.Chciałbym być… Counter Strikiem. Chciałbym mieć… pełne lobby. Czasem mnie nachodziło, że Umbrella Corps miała spróbować pójść tam, gdzie nie doszło Operation Racoon City. Czyli stać się wieloosobowym spin-offem Residentów. Czy to nie ironiczne, iż właśnie multiplayer kuleje tutaj najbardziej? Przede wszystkim dlatego, że gracze wyczuli skunksa na kilometr i serwery świecą pustką, jak gdybym próbował na nich odnaleźć grono zapaleńców jakieś dobre kilka lat po premierze.
Okej, ale załóżmy, że znalazłem chętnych. Bo z ręką na sercu muszę przyznać - nie zdarzało się to często. Każdy próbuje w jakiś sposób odróżnić swojego najemnika w masce gazowej od reszty. Niektórzy szarpnęli się nawet na płatne skórki ze znanymi bohaterami głównej serii. Nazywam ich w myślach eskapistami (kłamię, bo w myślach używam zdecydowanie mniej wyszukanego słownictwa). Ten bierze jakiś karabinek, ten jakiś inny, ja po prostu klikam, że jestem gotowy. Nie widzę sensu w wyborze, wszystko zlewa mi się w jedną breję po kampanii w singlu.Gdy gra się ładuje, wyobrażam sobie burzę mózgów w Capcom. Panowie, ja sądzę, że jeżeli chcemy zrobić sieciowego Residenta, to powinniśmy zdrowo pokombinować. Pozwólmy postaciom przyklejać się do osłon, ale żeby wiedzieli, że mogą to zrobić, podświetlajmy im każdą mijaną ścianę czy skrzynkę. A ja uważam, że damy małe i ciasne mapki, bo tego dawno nie było, że uczyli się lokacji na pamięć po trzech rundach. Moim zdaniem kamera zza pleców to już przeżytek – przyklejmy ją do ucha postaci, by nie widziała niczego poniżej swojej klatki piersiowej. Ale będzie ubaw, jak piesek ją zagryzie z zaskoczenia i zginie.Oklaski rozbrzmiewają wokół okrągłego stołu. Entuzjazm rośnie, garniturki pozwalają sobie na wypowiedzenie najbardziej skrytych pragnień. A zombie wrzućmy do lokacji tylko po to, żeby stały i martwym wzrokiem obserwowały przebieg meczu. Projektanci mają już siedem plansz, na tym poprzestańmy, utniemy trochę kosztów. Wczoraj nasz kompozytor miał depresję i grał na fortepianie – to będzie idealny utwór pod nasze deathmatche. A wiecie co? Zróbmy tak, jak w tym-tym, co esportowcy grają, że będzie jedno życie!Pojedynek się zaczął. Trzech na trzech. Ja, drugi ja, trzeci ja na trzech ja w przeciwnej drużynie (ale jeden z głową Leona). Zza winkla wychyla się któryś ja i strzela. Dostaję, umieram. Koniec pojedynku.W teorii znajdziemy tutaj dwa główne tryby rozgrywki. Deathmatch trzech na trzech, o którym już wiadomo, jak często przebiega. Albo drużynowe wykonywanie zadań. Trzech zadań w sumie: zabijanie zombiaków, przejmowanie punktów kontrolnych (stój przy antence kilka sekund) lub szukanie walizek z „Pulp Fiction” (bo nie wiadomo z czym w środku). Dużo fajniejsza opcja, ponieważ nie ograniczona do jednego życia. Robimy swoje oraz przeszkadzamy jak najmocniej drużynie przeciwnej. Walczymy o chwałę i punkty rankingowe, by wspinać się po drabinie mistrzów Umbrella Corps. Takiej bez szczebli.„Redaktor lama, grać nie potrafi, skilla mu ewidentnie brakuje!”. Nie czuję potrzeby obrony. Jestem osobą głęboko wierzącą w wyższy sens poświęcania czemuś cennego czasu. W przypadku gdy całe staranie ląduje w śmietniku, należy dostrzec błędne koło i je w te pędy przeciąć. Na Steamie regularnie do Umbrella Corps powraca plus-minus stu graczy na całym świecie. Tylu klientów pani w Żabce ma w ciągu godziny swojej zmiany.
Jeżeli zatem możemy spokojnie założyć, że za kilka miesięcy nie będzie z kim grać, zostanie wyłącznie kampania singlowa. Te dwadzieścia z hakiem misji powtarzających większość mapek i zadania z lepszego trybu sieciowego. Zamiast z botami zmierzyć się tutaj można z zombiakami. Wiem, nie do pomyślenia w Residencie. Ale zasady pozostają bez zmian. Czyli dwa draśnięcia to zgon. Dopiero tutaj poczujecie grozę piesków, których nie widać przy naszych kolanach.Siłą rzeczy bardzo szybko kampania robi się – sample obtained - wyjątkowo wymagająca. Po części przez nieustanne problemy z amunicją, po części przez ciasnotę korytarzy, po trzeciej części z powodu upośledzonej kamery przy tak nieprzyjemnym – sample obtained - sterowaniu, po czwartej przez fakt, że nieumarli są… no, nieumarli. Nie można się ich pozbyć, można tylko na chwilę – sample obtained - „wyłączyć”, żeby jakoś przejść obok.
Ale chyba najwięcej frustracji budzi – sample obtained -nasz bohater, który w najczęściej powtarzanym zadaniu (zbieranie DNA z zastrzelonych zombiaków) lubi co trzy sekundy – sample obtained - zamruczeć pod nosem, że zdobył kolejną próbkę. Nie macie pojęcia, jak szybko to zaczyna męczyć.Granie w Umbrella Corps będzie trochę jak odświeżanie dzisiaj któregoś Outbreaka (sieciowe RE z dalekiej przeszłości drugiego PlayStation). Bez większego sensu, lecz możliwe. Nie sądzę jednak, żebyście mieli potrzebę wydawania nań swoich pieniędzy. Po co, żeby pobiegać po wioskach z „czwórki” i „piątki”, albo lodowatej pocztówce z Code Veronica (dziwny wybór, bo jakiejkolwiek mapki z „jedynki” zabrakło)? Wątpliwe.
Platformy: PC, PS4
Producent: Capcom
Wydawca: Capcom
Dystrybutor: Cenega
Data premiery: 21.06.2016
PEGI: 18
Wymagania: Intel Core i7-4790 @ 3.20GHz ; 6 GB RAM ; NVIDIA GeForce GTX760
Grę do recenzji dostarczył dystrybutor. Graliśmy na PS4. Obrazki pochodzą od wydawcy
Zakładam, że moje męczarnie niewiele różniły się od ostatnich przygód Maćka z Sherlockiem czy Kick Offem. Być może nawet gry zasługują na tę samą ocenę, wszak Umbrella Corps działa, nawet jeśli wygląda jak wyklepany na kolanie mod. Można je skończyć. Ale w moich oczach zasługuje na niższą ocenę. Bo wiecie, dlaczego nie ma w tytule tego „Resident Evil”? Ze wstydu, przyrzekam. Ktoś w Capcom – W CAPCOM (!) - tak się wstydził, że odciął je od głównej serii.