Transformers: Devastation - recenzja

PlatinumGames rzuciło się na kilka projektów jednocześnie. Po ostatnim E3 zacząłem martwić się o jakość tych wszystkich tytułów. Jak dowodzi Transformers: Devastation, nie do końca bez powodu.

Transformers: Devastation - recenzja
marcindmjqtx

Jednego nie rozumiem, gdy obserwuję wieści z Zachodu w sprawie nowych Transformerów - to nie jest pierwsza „naprawdę” udana gra na podstawie złotej żyły Hasbro. To nie jest nawet najlepsza gra na tej licencji, dodam od razu rujnując zaskoczenie, ale przede wszystkim szkoda, że ludzie szybko zapomnieli o Armadzie (PS2) lub dylogii War of Cybertron. Łatwo bowiem zauważyć, iż stery nad trupą Optimusa przejęli ojcowie Bayonetty, a ich twór odcina się od taśmowych produkcji zarówno samego Michaela Baya, jak i bezdusznych gier towarzyszących jego kolejnym filmom. Trudniej zaś odrobić zadanie domowe.

Magnetowid i kolekcja kaset VHS Nie będę udawał wielkiego fana pierwszej generacji robotów w przebraniu, za młody jestem i przez różowe okulary wspominam raczej Beast Wars (cholercia, gdzie remake tej serii?). Ale widzę, rozumiem bestialstwo Baya, który każdym następnym gniotem przebija dotychczasowe rekordy amerykańskiej grafomanii. Z radością obserwuję zatem ignorancję, jaką Japończycy obdarzyli filmową tetralogię. Devastation można by potraktować jak kinowy dodatek do prekursorskiej animacji. Zaczyna się wielką pompą, przesuwa przez ekran całe zatrzęsienie postaci, a kończy tak spektakularnie, jak tylko potrafi. Fanserwisowa maszynka aż trzeszczy w szwach.

Sentyment wiecznych chłopców obudzić powinna oprawa. Niesłusznie porzucony ostatnimi laty cel-shading zawsze doceniam. Niemniej większa pochwała należy się za zebranie sporej ilości oryginalnych aktorów. W trakcie kilkugodzinnej jazdy bez trzymanki „swoimi” strunami głosowymi przemówią Optimus Prime (choć Peter Cullen to i u Baya nawet ćwierka), Bumblebee, Sideswipe, Grimlock, a nawet Megatron czy Soundwave (w obydwu rolach zaniedbany przez markę Frank Welker). Panowie młodzi nie są, ale swym dawnym wcieleniom dodali werwy w odpowiednim, kiczem wypełnionym stylu. Gdy przerywnik filmowy przeskakuje z Autobotów na Decepticony, na ekranie zobaczymy charakterystyczną zmianę loga, podkreśloną gitarowym riffem. Wszystko na swoim miejscu.

Transformers: Devastation

Intryga jest prosta. Złe jak zawsze Decepticony pod przywództwem Megatrona (tym razem bez żadnej zdrady Starscreama) odkrywają wielką maszynę, dzięki której mogą wybić ludzkość i przecyberformować naszą planetę. Dobre jak zawsze Autoboty (do już wymienionych powyżej doliczamy Wheeljacka) pod przywództwem najszlachetniejszego Prime'a muszą zatem uratować i ludzkość, i naszą planetę. Bez wstępów, bez epilogów, od początku do końca czysta akcja. Oznacza to łomot na taką skalę, że tylko w odciętym od świata krańcu Afryki ktoś dalej mógłby nie wiedzieć o antropomorficznych robotach wczasujących na Ziemi.

Optimus May Cry Gatunkowo Dewastacja staje rozkrokiem między staroszkolnymi beat 'em upami i uproszczonym do granic akceptacji slasherem. Jako ten pierwszy sprawdza się fenomenalnie. Do kolejnego bossa prowadzi krótką, prostą drogą, wrzuci jeden lub dwa segmenty strzelane (również celowniczek na szynach), a samymi szefami sypie jak z rękawa. Niektórych powalimy na robołopatki raz, niektórych dwukrotnie, czasem staną przeciw nam w drużynie, czasem połączą się w jednego na cały ekran, a przed finałową potyczką ponownie obijemy jeszcze raz wszystkich, w kilkunastominutowym pędzie majestatycznym korytarzem.

Jako ten drugi, jest bardzo uboga. Slaherowi guru z PlatinumGames świadomie uprościli system walki oraz pozbawili pięciu grywalnych herosów opcji lockowania się na obijanej wrogiej buźce. W myśl zasady „jeśli zgapiasz, zgapiaj od najlepszych” pożyczyli sobie z Bayonetty Witch Time (udany unik zwalnia na chwilę czas wokół twojej postaci), który wielokrotnie ocali blaszane tyłki Autobotów.

Transformers: Devastation

I to byłoby na tyle. Kombinacje uderzeń policzyłbym z powodzeniem na palcach jednej ręki, a kilka dodatkowych zagrywek, które dokupiłem w trakcie postępów, nie wprowadziło do zabawy żadnych poważnych modyfikacji. Udaną sekwencję ciosów zakończyć można dobiciem w formie pojazdu (czyli czołówką z tirem albo - w przypadku Grimlocka - czołem tyranozaura). Wzmożona czujność do pary z wyczuciem uników pozwala na nieskończone łańcuchy prostej masherki. Po pierwszej godzinie młócki będziesz już wiedział wszystko, czuj się ostrzeżony.

Odrobinę głębi wprowadzają bronie oraz perki. Pierwsze (miecze, pięści, wiertła, piły et cetera) zdobywasz w ilości hurtowej i łączysz między rozdziałami w poszukiwaniu tej jednej, podkręconej, która zmiażdży wszystkie. Drugie produkujesz za zdobywaną w trakcie zabawy walutę. Namiastka personalizacji Autobotów skrywa się w układaniu najbardziej wydajnej kombinacji obu powyższych. Resztę punktów możesz przepuścić w sklepiku lub podbijając podstawowe statystyki bohaterskiej ekipy. Nie oszczędzaj. Zwłaszcza na defensywie.

Wrzuć monetę, by spróbować ponownie Bowiem Transformers: Devastation to wymagająca bestia. Krótki czas kampanii rekompensują dziesiątki (nie żartuję) pozbawionych litości potyczek z bossami, potrafiącymi chwilę nieuwagi wykorzystać do cna, zerując pełny pasek energii. Pierwsza przeprawa na podstawowym poziomie trudności (jednym z trzech; „Autobots Must Die” niestety nie będzie) to solidna lekcja pokory. Można, moją starą metodą z Devil May Cry (przy którym lata temu po raz pierwszy uroniłem łzę frustracji), najpierw przez grę przebiec na bardziej zawstydzającym odpowiedniku easy, by lepiej przygotować jedną z postaci. Satysfakcja niewielka. A można, po tej solidnej lekcji oraz zrozumieniu, iż nawet z tak ubogim systemem walki Dewastacja nie zamierza odpuszczać, zacisnąć zęby, rozsądnie rozwijać statystyki i spocić pada podczas „normalnego” posyłania wszystkich Decepticonów na złomowisko. Potem ewentualnie wrócić po więcej.

Transformers: Devastation

A co, gdy przed chwilą rozwaliliśmy jednego bossa, a kolejnego musimy dopiero znaleźć? Tutaj produkcja w pełni objawia swoją budżetowość. Dwie mniejsze lokacje (miasto ze zwiastunów stanowi 75% całej gry, poważnie) to tak naprawdę kilkanaście aren bitewnych połączonych wąskimi korytarzykami. Wszelkie „ukryte” znajdźki są bardziej widoczne niż w Final Fantasy XIII - biegamy w tę i we w tę, czasem musimy podskoczyć, innym razem przejechać w formie pojazdu. Pustości rodem z szóstej generacji, garstka zniszczalnych obiektów, ogólny bezsens jakiejkolwiek eksploracji (teraz warto jeszcze raz przypomnieć Armadę z PlayStation 2, jej ogromne mapy przede wszystkim). Nastawienie „na beat 'em up” jest konieczne. Ten tytuł ma być pasmem walk, fabularnie umotywowanym boss mode i niczym (najwyraźniej) więcej.

Autobots, roll out! Sześć godzin maks, pęka kampania, przelatują napisy. Następnie albo powtórka (łowcy trofików/aczików będą musieli przebiec przez scenariusz przynajmniej pięciokrotnie!), albo tryb wyzwań - jedna arena i określona sterta wrogiej blachy. Nie da się nie zauważyć, że to mała produkcja. Maksymalna kondensacja zawartości zaowocowała ciągłą dostawą adrenaliny (tutaj już pierwsza godzina swym natężeniem przypomina ostatnią), która - zgodnie ze swą naturą - szybko ulatuje. Choć, co warto bardzo mocno podkreślić, nie uświadczymy w Devastation nawet połowy skali szaleństwa drugiej Bayonetty. Inny budżet, inny standard. Mnie Transformery zajęły dwa posiedzenia. Wrócę na powtórkę, nie wątpię.

Komu zatem polecić najnowsze dziecko PlatinumGames? Fanom marki z pewnością. Kilka lat minęło od ostatniego udanego tytułu, a ten dziś dodatkowo oprawia wszystko na modłę najstarszej animacji. Fanom Platynowych może również. Jedni i drudzy powinni jednak pamiętać, że to produkcja z niższej półki, ogólnie trochę anachroniczna (wersję na PS4, którą testowałem, różni zapewne od wersji pastgenowej tylko stałe sześćdziesiąt klatek na sekundę).

Transformers: Devastation

Jeśli zaakceptują ubogi system walki i formę wydmuszki, będą w stanie dobrze bawić się w piaskownicy Megatrona. To tytuł, który fajnie byłoby wypożyczyć, gdyby w naszym kraju takie instytucje działały. Bo kupić to powinno się Bayonettę 2 - rzekł jeden z trzydziestu posiadaczy Wii U w Polsce.

Adam Piechota

Platformy:PC, PS3, PS4, 360, X1 Producent:Platinum Games Wydawca:Activision Dystrybutor:cdp.pl Data premiery:09.10.2015 PEGI:12 Wymagania: Core 2 Duo, 2 GB RAM, karta graficzna 512 MB

Grę do recenzji udostępnił dystrybutor. Testowaliśmy wersję na PS4. Screeny pochodzą od redakcji.

Obraz
Źródło artykułu:Polygamia.pl
recenzje360ps3
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)
© Polygamia
·

Pobieranie, zwielokrotnianie, przechowywanie lub jakiekolwiek inne wykorzystywanie treści dostępnych w niniejszym serwisie - bez względu na ich charakter i sposób wyrażenia (w szczególności lecz nie wyłącznie: słowne, słowno-muzyczne, muzyczne, audiowizualne, audialne, tekstowe, graficzne i zawarte w nich dane i informacje, bazy danych i zawarte w nich dane) oraz formę (np. literackie, publicystyczne, naukowe, kartograficzne, programy komputerowe, plastyczne, fotograficzne) wymaga uprzedniej i jednoznacznej zgody Wirtualna Polska Media Spółka Akcyjna z siedzibą w Warszawie, będącej właścicielem niniejszego serwisu, bez względu na sposób ich eksploracji i wykorzystaną metodę (manualną lub zautomatyzowaną technikę, w tym z użyciem programów uczenia maszynowego lub sztucznej inteligencji). Powyższe zastrzeżenie nie dotyczy wykorzystywania jedynie w celu ułatwienia ich wyszukiwania przez wyszukiwarki internetowe oraz korzystania w ramach stosunków umownych lub dozwolonego użytku określonego przez właściwe przepisy prawa.Szczegółowa treść dotycząca niniejszego zastrzeżenia znajduje się  tutaj.