Nidhogg 2 – recenzja. Łukiem i mieczem
Tylko 10 minut dzieli cię od kariery potężnego wojownika!
Pierwszy Nidhogg wywołał bardzo dużo emocji jeszcze przed swoją premierą na początku 2014 roku. Nie bez powodu. Rzadko spotyka się gry tak minimalistyczne, tak nastawione na robienie jednej, konkretnej rzeczy. Jeszcze rzadziej takie, którym się to naprawdę udaje. A Nidhogg był i jednym, i drugim, a do tego czymś naprawdę świeżym i fascynującym.
Platformy: PC, PS4
Producent: Messhof
Wydawca: Messhof
Dystrybutor: -
Data premiery: 15.08.2017
PL: brak
Graliśmy na PC. Grę do recenzji udostępnił producent, zdjęcia pochodzą od redakcji.
Przy „dwójce” z kolei tamta gra wygląda jak zaledwie prototyp. To nie jest kontynuacja, która stawia wyjściowy pomysł na głowie albo wprowadza do niego jakieś dramatyczne innowacje. Ale rozwija i usprawnia go na tyle, że ciężko po kontakcie z nią wrócić do pierwowzoru. I tak, nawet kontrowersyjna na pierwszy rzut oka oprawa graficzna okazuje się doskonale spełniać swoje zadanie.Różnica w oprawie między pierwszym a drugim Nidhoggiem jest jak skok o generację konsol. W „jedynce” mieliśmy do czynienia ze szczątkowymi, bardzo schematycznymi sylwetkami walczących na miecze wojowników i tłami, w których większość trzeba sobie było wyobrażać. „Dwójka” to zaś znacznie szczegółowiej animowane postacie, tła pełne detali kolorów, paralaksy, efekty świetlne, rozmycia. Różnica jest jak między grą na NES-a a SNES-a. Albo wręcz jakieś Neo Geo.
Robi to piorunująco dobre wrażenie. I piszę to jako jeden z tych, którym Nidhogg 2 na pierwszych screenshotach i filmikach się nie podobał. Bo na odległość wygląda to dziwnie, nietypowo, jakby decyzje artystyczne twórcy zupełnie rozmijały się z istotą tej gry. By zmienić zdanie, wystarczy pograć 10 minut. To naprawdę działa!Może właśnie niemal urocze postacie wojowników i tła kolorowe jak z niewinnej platformówki są najbardziej sensownym rozwinięciem wyjściowej idei. Zderzenia oprawy, z którą coś jest jakby trochę nie tak, z szybką, intensywną, zaprojektowaną i wycyzelowaną w najmniejszym detalu akcją. Trudno chyba powiedzieć, że pierwszy Nidhogg mógł się „podobać” na obrazkach czy filmikach. Oprawę doceniało się dopiero po zagraniu. I podobnie jest tutaj.Bo o ile oprawa zmieniła się mocno, o tyle same podstawy rozgrywki pozostały w Nidhoggu 2 takie same. Nadal mamy dwóch wojowników, nadal celem jest przebiegnięcie kilku ekranów w lewo lub prawo po wcześniejszym zabiciu przeciwnika. I to tyle. To jakby połączenie bijatyki z platformówką i jakimś fikcyjnym sportem. Nie wystarczy pokonanie przeciwnika w pojedynku. Jego zabicie pozwala jedynie na rozpoczęcie biegu ku ostatecznemu celowi. W jego trakcie przeciwnik może z kolei zabić nas i rozpocząć własny bieg w drugą stronę.To koncept, który łatwo jest zrozumieć po kilku sekundach. Podobnie podstawy, rządzące zabawą – znów mamy tu tylko dwa przyciski, atak i skok. Cała głębia rozgrywki jest zaś w wyczuciu zasięgów poszczególnych broni, czasu trwania animacji, nauczeniu się przewidywania działań przeciwnika. Formuła rozgrywki sprawia z kolei, że poszczególne mecze mogą się nieco przeciągać, ale nie ma tu za to raczej przypadkowych zwycięstw. Za dużo rzeczy trzeba zrobić dobrze jednym ciągiem, by wygrać.Rozszerzenie arsenału dostępnego graczowi oręża to największa zmiana w rozgrywce, wprowadzana przez Nidhogga 2. Poza szpadą z pierwszej części pojawia się tu jeszcze łuk, sztylet i ciężki miecz dwuręczny. Każdej z tych broni używa się trochę inaczej, każda potrafi dać przewagę w inny sposób, a odkrywanie ich możliwości to główna oś zabawy w Nidhoggu 2.
Przede wszystkim jednak, i to robi chyba największe wrażenie w tej grze, Nidhogg 2 daje każdemu możliwość zagrania w dwuosobową grę opartą na rywalizacji w sposób, normalnie zarezerwowany tylko dla najlepszych. W takim Street Fighterze 2, Overwatchu czy Hearthstonie dojście do poziomu, w którym rozgrywka sprowadza się do przewidywania posunięć drugiego gracza, odpowiadania na nie, zastawiania sprytnych pułapek, wymaga poświęcenia bardzo dużej ilości czasu na naukę.Dopiero po opanowaniu ciosów i wszystkich niuansów rozgrywki, mocy, konfiguracji kart możemy w tych grach czuć się na tyle pewnie, by wkroczyć na ten wyższy poziom gry, do tej meta-gry, w której znajduje się prawdziwą frajdę rywalizacji z drugim człowiekiem. W której w ogóle czujemy tego drugiego człowieka. Bo nie walczymy już z systemami gry – te mamy już opanowane – walczymy z żywą osobą.Nidhogg 2 ma te podstawowe założenia rozgrywki tak proste, że na poziom meta-gry wkraczamy po 10 minutach od jego uruchomienia. To wspaniałe uczucie.
Jest tylko jedno miejsce, w którym Nidhogg 2 mógłby wprowadzić nieco więcej złożoności i raczej by mu to nie zaszkodziło – a przybliżyłoby grę tym, którzy nie mają za bardzo z kim rywalizować, a nie interesują ich same pojedynki z innymi ludźmi w sieci. Jakieś rozbudowanie dostępnych trybów rozgrywki, bardziej złożony tryb dla pojedynczego gracza, jakieś odblokowywane w trakcie zabawy nagrody…Niczego takiego w tej grze nie ma. Tu ma nam wystarczyć 10 dostępnych aren – bardzo kreatywnych, zarówno rozwijających pomysły z „jedynki”, jak i wprowadzających własne innowacje – możliwość modyfikowania wyglądu bohatera i sama rozgrywka. Z drugim człowiekiem lub w trybie arcade - po kolei wszystkie plansze z przeciwnikiem sterowanym przez AI. Nie ma tu nic więcej. I być może nie powinno być to poczytywane jako wada gry – bo taka jest ona w założeniach, minimalistyczna i skupiająca się wyłącznie na doskonale dopracowanych mechanizmach rozgrywki – ale jednak szkoda, że twórca nie chciał tu trochę poeksperymentować.No ale to już zarzut z gatunku „jest dobrze, szkoda, że nie jest lepiej”. Nidhogg 2 to jedna z tych kontynuacji, po której powstaniu można zapomnieć o tym, że „jedynka” w ogóle istniała. Jest tym, czym Street Fighter 2 był dla swojego pierwowzoru. Nie stawia nic na głowie, ale rozwija wszystkie pomysły i rozwiązania pierwszej części, że nagle okazuje się być jedynym Nidhoggiem, jaki kiedykolwiek komukolwiek będzie jeszcze potrzebny.
To również pierwsza od bardzo dawna produkcja, która skłoniła mnie do zaproszenia do siebie znajomych i zorganizowanie wieczora przy padach. Łączy przystępność z wywołaniem uczucia satysfakcji tak dobrze, jak chyba żadna inna gra. Tak jak „jedynka”. Tyle że lepiej.