Mamy rozmach, graliśmy aż w dwa nowe Skyrimy
I nigdy nie zgadniecie, który z nich jest lepszy.
Do Skyrim VR podchodziłem z entuzjazmem. Żartujemy często i gęsto z polityki Bethesdy, według której Skyrima wkrótce trzeba będzie przeportować także na inteligentne lodówki, ale piąte Elder Scrollsy to piąte Elder Scrollsy - czyli rzecz obiektywnie konkretna. A przecież w zapowiedziach wersji na gogle czytamy, iż w niczym ma nie odstawać od klasyka. Dodatkowo pomieści wszystkie DLC. Czyli będzie grą w VR na (bagatela) sto godzin, zjadającą najlepszy tytuł, jaki dotychczas trafił na hełm Sony - Resident Evil VII - na śniadanie. Co się może nie udać, prawda? Odgrzewany hit jest lepszy od żadnego hitu (cześć, Farpoint!).
No. Ale z tego, co miałem zdecydowaną nieprzyjemność sprawdzić na własnej głowie, "nie udać" się może bardzo wiele. Nie udać się może walka - o ile celowanie strumieniem ognia za pomocą umieszczonego w dłoni kontrolera Move wypada znośnie ("Płoń, przerośnięty pająku, płoń!" - mruczałem pod nosem), tak machanie mieczykiem można ograniczyć do imitacji niewidomego na porannym spacerze. Nie ma sensu robić prawdziwych wymachów, skoro system "zalicza" i tak jedno na trzy uderzenia. Nie udać się może eksploracja, która przypomina raczej płytkie "doświadczenie VR a'la gra x" niż pełnoprawnego erpega. Zwiedziłem maksymalnie liniową jaskinię, podczas której zabiłem może pięciu zbójów, jednego pająka i rozwiązałem niskich lotów zagadkę z symbolami (było tego dużo w podstawce, pamiętacie na pewno). Nie udać się może też podstawowe poruszanie - bo patent z teleportowaniem nijak nie pasuje do wąskich skalnych przesmyków.
Dużo szalenie istotnych pytań i - jak na razie - niewiele satysfakcjonujących odpowiedzi. A zegar tyka. Dwa stanowiska ze Skyrim VR na całą strefę konsumencką Gamescomu obrazują zresztą, jak wyczekiwana przez lud jest to pozycja. Przeczuwam wtopę / problemy / obsuwy / awanturę. Niepotrzebne skreślić.
Do Skyrima na Switchu podchodziłem bez entuzjazmu. Nie wiem dlaczego. Może przez dotychczasową bibliotekę konsoli, która radzi sobie świetnie i bez "poważnych, dojrzałych" produkcji. Może z braku zaufania. A tymczasem okazuje się, że (podobnie jak FIFA, ale do tej zdecydowanie brakuje nam w Niemczech Macia) typowe zachodnie gierki wcale nie muszą się na uboższej technicznie konsolce Nintendo niczego wstydzić. Gdy zacisnąłem w dłoniach opatulony kolorowymi Joy-Conami tablet, zrozumiałem bez żadnych marketingowych farmazonów, że oto mam przed sobą normalnie działającą kieszonkową wersję największego RPG-a poprzedniej generacji konsol. Bez ukartowanej ścieżki, bez oskryptowanego smoka przelatującego na początku nad głową. Po prostu Skyrim prawie taki, jakim go zapamiętałem.
Czyli rozgrywce. Bądź co bądź - to przenośny Skyrim. Gra o rozmachu porównywalnym z The Legend of Zelda: Breath of the Wild. Która działa poprawnie, nawet przed ogłoszeniem daty premiery (na pewno ten rok - czyli strzelamy, że zima). Twórcom wystarczy skupienie się na stabilności zamiast na sterowaniu ruchowym (ani to pasuje, ani działa jakoś atrakcyjnie) i mają mały hit w kieszeni. Skyrima zna już ponad trzydzieści milionów graczy na całym świecie. Konsolka Nintendo może ten wynik dość znacząco teraz podbić. W przeciwieństwie do dziwacznej edycji VR.
To co? Czyżby znowu chóralne Dovahkiin, Dovahkiin, naal ok zin los vahriin?
Przeczytaj także:
Pod tagiem Prosto z GC 2017 znajdziesz nasze wrażenia z innych ogrywanych i oglądanych w Kolonii gier.
Adam Piechota