Kształt wody - recenzja filmu. Podmokła baśń
Właśnie za takim del Toro tęskniłem.
Kusi mnie, by napisać, że Guillermo del Toro to najmniej dojrzały ze wszystkich pięćdziesięcioletnich reżyserów w Hollywood. A potem słuchać złośliwych komentarzy. Zauważcie - jego filmy to zabawki, narzędzia do rejestrowania chłopięcych fantazji, toczących jego wiecznie młodociane serducho od pierwszego nieśmiałego "Będę twórcą". Nie zawsze działa to, pamiętajmy, perfekcyjnie. O ile "Pacific Rim" pięknie wyrażał fascynację facetami przebranymi za potwory wyższe od gór i rozkopującymi kartonowe miasteczka (którą z reżyserem podzielam), "Crimson Peak" tracił z oczu kluczowy aspekt Twórcy-Dziecka - naiwność. Jak bez naiwności miałby oczarować nas na przykład film o niemej marzycielce zakochującej się w potworze z Czarnej Laguny? W "Kształcie wody" del Toro opowiada o swojej miłości do fantastyki, oczywiście, ale również poprzez wrzące od niemocy gardła bohaterów przepycha tęsknotę do tych czasów kina, gdy pasja była jeszcze prawdziwie dziecięca.Oprócz oczywistej płaszczyzny fabularnej, gdzie prędzej czy później i tak Piękna spotka Bestię, a ich relacji zagrozi bliższy zwierzęciu człowiek, wiele przestrzeni dostaje wątek "braku". Wybrakowania. Kobieta, która gdyby tylko mogła, zaśpiewałaby piękny fragment (czarno-białego, a jak) musicalu o swoich uczuciach. Podstarzały artysta pozbawiony bliskości. Sfrustrowany nijakością swojego idealnego życia żołnierz otrzymujący możliwość konfrontacji z "bogiem" (bo humanoidalny potwór był wielbiony przez ludzi pierwotnych jako bóstwo). Kot, któremu odgryziono głowę. Żartuję, choć i ten motyw tutaj zobaczycie. Można jednak "Kształt wody", jeśli macie na to ochotę, oglądać właśnie jako metaforę walki o równość. Emocjonalną, fizyczną, seksualną, rasową. A dzięki wykorzystaniu filtru lat sześćdziesiątych aspekty te wypadają naturalnie, nie zaś, jak często teraz bywa, niczym dodana w ostatnim momencie szczypta obowiązkowej poprawności politycznej.
Czasem przesadne odnoszenie się do filmografii danego twórcy bywa krzywdzące dla omawianego dzieła, jednak tutaj zobowiązany jestem przywołać "Labirynt Fauna", bowiem reżyserowi udało się odnaleźć tamtą wrażliwość, przemodelować ją na potrzeby baśniowej odmiany science-fiction, przelać na anglojęzyczną obsadę. Oba filmy łączy zresztą o wiele więcej, nawet jeśli Micheal Shannon nie ma w sobie połowy demoniczności Kapitana Vidala. "Kształt wody" nie napędzi Wam jednak żadnego stracha, to przecież fundamentalnie romans. Ostrzegam zatem wielbicieli "horrorowego" oblicza del Toro - nie znajdziecie w kinie ujścia dla żalu po Silent Hills. Meksykanin mruga często do wielbicieli filmów grozy lat pięćdziesiątych, jednak swoją bestią spróbuje Was raczej rozczulić niż przerazić.Hamulce tutaj nie istnieją. Bo teoretycznie snujemy baśń, ale nie boimy się regularnej masturbacji, wulgarności, nagich piersi, seksu albo naturalistycznych scen body horroru. Tylko po to, by potem skontrować je pięknymi ujęciami rodem ze złotych lat Disneya. W "Kształcie wody" najważniejsza jest wspomniana już naiwność. Bez niej scena, w której bohaterka zatyka wyrwę pod drzwiami dwoma ręcznikami, a potem wypełnia łazienkę po sufit wodą, może Was co najwyżej zirytować. A przecież jest tak piękna, jak następująca po niej reakcja Richarda Jenkinsa.Aplauz należy się Sally Hawkins, której Eliza przeżyje całą podróż od idealizmu, przez rzeczywistość, po finał rodem z czytanki na dobranoc, z zakneblowanymi ustami, wylewając na widza morze emocji samą gestykulacją. A potem - reżyserowi i całej ekipie za to, jak ten film wygląda. Bo przeciwnie wcale nie byłoby to aż tak intrygujące kino. Magia scenografii, sprawne oko, piękne kadry, komputerowy szał traktowany - całe szczęście - jak lukier, którym dodaje się ostatnie szlify swojej kreacji. Zgrabnie manewruje między filmem muzycznym, fantastyką, science-fiction i romansem. Cieszy już na etapie empirycznym, każdą gustowną minutą. Dlatego nawet jeśli w trzecim akcie historia przesadzi z liczbą wykorzystanych klisz, nie zepsuje ogólnego wrażenia.Można by długo i na okrągło jeszcze bardziej, lecz warto zachować umiar. Dzieło Guillermo del Toro to rzecz dopieszczona do ostatniego atrybutu, ale w założeniu cudownie ulotna. Raczej doskonale wiecie, na co się wybieracie, bo zwiastuny dobrze oddają nastrój oraz potencjał seansu. Moim zadaniem było dodatkowe zapewnienie, że nic lepszego przez najbliższe dni nie trafi do kina. Szczególnie naciskam na pary. Bo można przeżyć w sali dwie godziny prawdziwych emocji, a można też po raz trzeci dać się wrobić na soft pornola. O. Najlepszym dowodem na sukces "Kształtu wody" jest niesmak, jaki pozostawia w moich ustach to porównanie. Śliczny film i tyle.
Adam Piechota