Kingdom Hearts HD 2.8 Final Chapter Prologue - recenzja. W labiryncie kluczomieczy
Finał? Prolog? Film? Gra? Demko? A może wszystko jednocześnie?
Przeczytajcie ten tytuł na głos, cały, z "HD" i cyframi. Jeżeli jeszcze nie domyślacie się, że najnowsza produkcja sygnowana tytułem Kingdom Hearts jest czymś dla osób choć delikatnie wtajemniczonych w uniwersum, to możecie zrobić w tył zwrot. Znaczy nie kupować trzeciej, ostatniej "disnejkowej" kolekcji od Square, nie czytać dalej recenzji. Poczekać na marzec oraz idealne dla zielonych w temacie 1.5 + 2.5 Remix. Wtedy ewentualnie wrócić tutaj. To wydawnictwo - i tekst - dla weteranów, którym nie trzeba tłumaczyć, na czym charakterystyczna marka polega, że Cloud i Myszka Miki na jednym ekranie, że dziesięć gier spiętych jednym, przesłodzonym, kiczowatym scenariuszem. Bo nawet weteranom należy wyjaśnić, co w 2.8 znajdą.
Po raz kolejny - w głównym menu aż trzy pozycje. Na przekór zasadzie "dwie pełnoprawne gry, jedna zapchajdziura", która dotychczas określała kolekcje Kingdom Hearts, prawdziwy jest tutaj wyłącznie remaster Dream Drop Distance, oryginalnie wydanego na 3DS-ie. A zapchajdziury dwie. I dla jednej z nich zapewne wierni fani kupią cały zestaw. Bo (uwaga!) Kingdom Hearts 0.2: Birth by Sleep - A Fragmentary Passage bryka już na Unreal Engine, stanowi wizualno-techniczny przedsmak wyczekiwanej od ponad dekady "trójki". No i to żaden remake, żadne odgrzewanie. Po prostu świeżynka. Trzeci w zestawie jest, jak zawsze, film: Kingdom Hearts χ Back Cover.Wiadomo, od czego należy rozpocząć. A Fragmentary Passage służy jako fabularne dopełnienie finału Birth by Sleep, pokazuje, co w czasie pierwowzoru działo się z Aquą, jedną z bohaterek gry z PSP lub drugiej kolekcji HD. Odpowiadam na pytanie rzeczywiście zainteresowanych, że w sumie to niewiele. Świat ciemności, w którym spędzała wtedy lata, służył wyłącznie jako pretekst do metafizycznej rozkminy i "walki z własnym odbiciem", traktowanej tutaj dość dosłownie, niczym w najlepszych Zeldach. Przyznać jednak należy, iż ten swoisty interquel dokonuje niemożliwego w zagmatwanym uniwersum Kingdom Hearts - daje więcej odpowiedzi niż następnych znaków zapytania. Być może dlatego, że całość trwa... trzy godziny. Fabuły jak kot napłakał tak naprawdę.
Gierkę najlepiej traktować jako technologiczne demko Kingdom Hearts 3. Takie, co się ceni, ale które koniec końców nie jest sprzedawane całkowicie osobno (cześć, Ground Zeroes). Co dla serii oznacza pierwsze od lat wskoczenie na bieżące sprzęty stacjonarne? Bardzo ładną oprawę graficzną z efektami świetlnymi na poziomie Final Fantasy XV, puste jak ma lodówka lokacje, często-gęste darcie ekranu oraz zauważalne spadki animacji. Klasyczna przypadłość, kolejny dowód w dyskusji o japońskiej szkole, która nie ogarnia współczesnej branży. A Fragmentary Passage wygląda i działa co najwyżej przyzwoicie, niemniej ze względu na kontekst fabularny całe to miasto duchów nie przeszkadza. Gorzej będzie, gdy od takich samych bolączek ucierpi prawdziwa "trójka". O ile, rzecz jasna, zdąży powstać na tej generacji konsol.Ostatecznie grania tutaj też niedużo. Nie więcej niż dziesięć rodzajów przeciwników, trzech użytych wielokrotnie bossów (w tym męczący serię od zarania dziejów Darkside), kilka liniowych lokacji do przemierzenia i jeden kompan do walki (Miki). Czaruje głównie oniryczna atmosfera Świata Ciemności, zwłaszcza gdy ubarwiona jest prawdopodobnie najwspanialszą muzyką, jaką miałem przyjemność usłyszeć w Kingdom Hearts. Ale drugi raz na wieczór z Aquą bym się raczej nie skusił. Strzelam, że gdyby nie pazerność współczesnej branży, A Fragmentary Passage byłoby wrzucone do sklepiku PlayStation za darmo w ramach podgrzewania hype'u przed ostatnią przygodą Sory. Tej serii nie widzieliśmy na konsolach stacjonarnych od niemal dekady. Fani, którzy nadal w nią wierzą, nawet "trochę" na to zasłużyli. Ale i oni mają ostatecznie YouTube.O Back Cover trudno tak naprawdę napisać coś konkretnego. Jest filmowym podsumowaniem wydarzeń z mobilnego Unchained i teoretycznie miał ukazać genezę Wojny Keyblade'ów. Teoretycznie. Bo lepiej przecież wrzucić do kanonu jeszcze kilku "tajemniczych" bohaterów o dziwnych imionach, czas trwania wypełnić dialogami-watą, a prawdziwą akcję ograniczyć do kilku niedopowiedzeń. Wybaczcie, ale przestało mnie kręcić doczytywanie wszystkiego o osi fabularnej serii w Internecie. Rozsądny człowiek prędzej czy później wysiądzie z tego pociągu. Wizualnie wygląda to ślicznie (również silnik graficzny "trójki"), jednak emocji nie wzbudza żadnych. Ot, uzupełnienie uzupełnienia. Rzecz absolutnie ponadprogramowa.Wychodzi więc na to, że jedynym mięskiem Final Chapter Prologue jest remaster gry z 3DS-a. Ze wszystkimi plusami i minusami oryginalnego Dream Drop Distance. A zatem z fajnymi nowymi światami ("Dzwonnik z Notre Dame", "Trzech muszkieterów" czy drugi "Tron" z Jeffem Bridgesem na czele), dwoma grywalnymi bohaterami, systemem tutejszej odmiany Pokemonów (dziwnie się je "smyra" za pomocą pada) oraz charakterystyczną zabawą na czas, bo to gra decyduje, kiedy przeskakujemy do drugiego protagonisty. Tradycja serii wymaga sporej dawki recyklingu poziomów i wydarzeń, toteż tradycji staje się zadość. Ale tylko tutaj będziecie w stanie spędzić dobre kilkadziesiąt godzin.O ile nie boli Was fakt, że gracie w tytuł z systemu przenośnego, i tak mało imponującego, na PlayStation 4. Kingdom Hearts przez lata zachęcało swoich wyznawców do kolekcjonowania przeróżnych sprzętów, niemniej teraz - gdy wszystko staje się dostępne na jednej konsoli - technologiczna przepaść, jaka dzieli takie Dream Drop Distance (i inne stare pozycje) od A Fragmentary Passage, może być bolesna. Co z tego, że wszystko działa ultrapłynnie w stałych sześćdziesięciu klatkach na sekundę? To maleńka gra, z maleńkimi lokacjami, uboższymi modelami postaci. Musicie o tym pamiętać. Totalny nowicjusz, który w marcu zdecyduje się nadrobić piętnastoletnią historię marki, ugryzie wargę niejednokrotnie.Jeżeli, podobnie jak nasz Maciu, mimo dziwacznego tytułu byliście zainteresowani tą kompilacją, ale z Kingdom Hearts dotychczas jeszcze nie romansowaliście, odpowiadam tak samo, jak wcześniej Maciowi: trzymajcie się z dala. 2.8 to pozycja dla wymiatacza, który zawartość wszystkich wcześniejszych gier ma w małym paluszku. Albo fana, jakiemu nie uśmiechało się dotychczas kupno konsolki Nintendo dla samego Dream Drop Distance. Tego drugiego rozumiem. Tego pierwszego nie. Bo A Fragmentary Passage i Back Cover nie usprawiedliwią wyrzucenia z trudem zarobionej gotówki.Jakim cudownym byłby świat, w którym Final Chapter Prologue było wyłącznie składową marcowego 1.5 + 2.5. Bo wtedy mielibyście niemal pełną historię jednej marki w jednym pudełku na półce. A tak - macie co najwyżej twardy orzech do zgryzienia. Ja ostrzegam i w razie czego rączki umywam. Nawet jako weteran nie jestem tym zestawem do końca przekonany.Adam Piechota