Do czterech razy sztuka, czyli o mojej zabawie z Hyrule Warriors Definitive Edition
Oto pozycja, w której nawet księżniczka Zelda zabija tysiąc przeciwników w kwadrans.
To miał być kolejny tekst opatrzony metką „dialog z recenzją”. Bo ja jestem z nich dumny, pojawiły się na Polygamii z mojej przyczyny. Absolutnie nie chciałbym niczego zarzucać Michałowi Pisarskiemu, jego recenzja oryginalnego Hyrule Warriors nadal może dla niektórych być odpowiednim ostrzeżeniem / odpowiednią zachętą. Ale po pierwsze - ja zupełnie inaczej segreguję zawartość tej pozycji, w związku z czym nie mamy z Michałem właściwie o czym „rozmawiać”. Po drugie - to już trzecie z rzędu wcielenie dzieła Omega Force, a drugi remaster, jest trochę inaczej. Bardziej zainteresowanym sugeruję po prostu przeczytanie obu tekstów. Wyczucie, któremu autorowi jest mu bliżej. A ja rzecz ugryzę nieco inaczej.
Czy potraficie się relaksować przy grach? To nie jest tak banalne pytanie, jak mogłoby się początkowo wydawać. Nie chodzi mi o to, czy właśnie elektroniczna rozrywka jest Waszym małym trofeum pod koniec dnia, nagrodą za ciężką robotę, albo przystankiem pomiędzy biurem a siłownią.
Chodzi mi o to, czy rzeczywiście potraficie absolutnie porzucić myślenie przez trzy godziny trzymania pada w dłoniach, potraktować wieczorną sesję jak słuchanie muzyki z kubkiem herbaty i patrzeniem się w jeden punkt na ścianie przymrużonymi oczami. Ja bardzo długo nie potrafiłem. Gry należało poznawać, przechodzić, bez przerwy uzupełniać wiedzą. Refleksję przyniósł wiek. Ale wiem, że niektórzy nie mieli z tym nigdy problemu, stąd pytanie. Ponieważ jeśli w grze najbardziej liczy się przygoda z początkiem i końcem, nigdy Wam nie kliknie Hyrule Warriors. Na dobrą sprawę jakakolwiek pozycja na fundamentach Dynasty Warriors, bez różnicy na której marce chwilowo żeruje.
Przestać czytać mogą też osoby, którym Fire Emblem Warriors, poprzednia gra tego typu na Switchu, zagrało wyłącznie ze względu na elementy taktyczne, te wszystkie małe ukłony w kierunku prawdziwego oblicza strategicznej serii. Tutaj pozostaje tylko charakter gier „musou”, czyli maksymalnie uproszczonych slasherów z setkami ubijanych wrogów na minutę (patrz: pierdyliard części Dynasty Warriors), który niesamowicie wydłuża (w sensie dosłownym) nawiązujący do przygód Linka aspekt odkrywania każdego zakamarka mapy. Generalnie, mając do wyboru jedno switchowe Warriors oraz drugie - zdecydowałbym się na Fire Emblem. Nawet jeśli „skórka Zeldy” czy idący za nią fanserwis naprawdę działają. Fajniej wyrzynać tysiące, jeśli robi się to Toon Linkiem. Przepraszam, już wyciszam małego fana w sercu.
Z dalszą lekturą mogą sobie dać spokój również wszyscy, którzy poświęcili Hyrule Warriors sto godzin na Wii U lub 3DS-ie. Ja to widzę następująco: wyszło Hyrule Warriors na Wii U - zostało prawdziwie uzupełnione i mocno wzbogacone za sprawą płatnych DLC - wyszło Hyrule Warrios Legends na platformie przenośnej, wrzucając już do pudełka zawartość wcześniejszych dodatków oraz kilka własnych bonusów, ale skazując grę na bardzo słaby poziom techniczny. Idąc moim tropem, switchowa edycja rzeczywiście jest „definitywna”, bo określa kształt Hyrule Warriors po raz czwarty, ostatni. Wszakże w końcu trafiło na sprzęt, gdzie i zadziała tak, jak powinno, i będzie miało sporą bazę potencjalnych graczy.
Ale - i warto to powtarzać niczym refren w polskim rapie - nie dodaje już od siebie niczego. Podbija rozdzielczość do pełnego HD (lub nieodczuwalnego 720p na małym ekranie) i stara się utrzymać sześćdziesiąt klatek na sekundę. Spadki, które czasem zauważycie, to spadki z „ultrapłynnie” do „płynnie”, chociaż serio zdarzają się od wielkiego dzwonu. Świetnie działa nawet w kanapowym split-screenie, czego w ogóle się nie spodziewałem. Gra w kooperacji jest zresztą kluczowa w przypadku tego tytułu, ale wrócimy do niej trochę później. Tutaj kończę wyliczankę znaków zakazu wjazdu. Jeśli czujesz, że powinieneś zawrócić, proponuje ustawić nawigację na ten tytuł.
Tryb fabularny pęka w kilka żmudnych godzin. Można go potraktować jak samouczek, prezentację banalnych bossów, umiejętności postaci, obowiązkowy grinding punktów doświadczenia, rozpoznanie żywiołów broni czy ich zastosowań na polu bitwy. Znacie zasady takich cross-overowych produkcji, nie liczcie, że uda Wam się wykrzesać choćby iskrę zainteresowania opowiadanymi wydarzeniami. Kolejne rozdziały są tylko kolejnymi dziesiątkami tysięcy ubitych potworków.
Gdyby na podstawie tego trybu oceniać Hyrule Warriors, byłoby doprawdy średnio. To zresztą nie przypadek, że pozycje w stylu musou tak rozdzielają krytyków lub graczy. Nie ma i właściwie nie będzie w nich nigdy prawdziwej przygody. Nie będą daniem głównym żadnego sezonu przy konsoli. Nawet jeśli poświęcicie im - co nie jest trudne, naprawdę - dwieście lub trzysta godzin, zawsze będą tymi grami, do których się wraca po innych, po rzeczywistych „doświadczeniach”.
Dlatego esencją tego tytułu będzie dla Was tryb Adventure. Wielgachna mapka w stylu retro, którą eksploruje się (dosłownie) całymi dniami. Każdy jej malutki fragmencik to osobna misja. Każdą misję powtarza się czasem po kilka razy, by wyciągnąć maksymalną notę oraz przedmioty, które są niezbędne do maksymalnej noty w następnych misjach. Gdy mija początkowa bezradność wynikająca z tak sporych rozmiarów owej piaskownicy, rozpoczyna się powolne, ale stabilne emocjonalnie uzależnienie. Godzina zamienia się w trzy. Sobotni wieczór w sobotnią noc. Tydzień w miesiąc. Niemniej zawsze z uchyloną tylną furtką. Gry Omega Force nie stanowią prawdziwego wyzwania, jak chociażby późniejsze etapy Monster Hunterów (również bazujących przecież na takiej ogłupiającej pętli), nie mają Was zdenerwować, wyostrzyć Waszego refleksu, sprawdzić Waszych umiejętności. Mają sobie tak ślamazarnie płynąć.
Jeżeli znacie kogoś, kto nie będzie miał problemów ze spędzeniem w ten sposób wieczoru, dzielony ekran w Hyrule Warriors rozpocznie nowy rozdział Waszej relacji. To właśnie tak odkryłem intrygujący potencjał gatunku. Leżałem na jednej połowie kanapy na boku, wyciągając dłonie z padem pod siebie, by wisiały w powietrzu. Mój dobry kumpel, z którym wiele lat temu przechodziłem Resident Evil 5 „na dwóch”, siedział po turecku po drugiej stronie. Między nami czyhały miska chipsów oraz opakowanie żelek. Wszyscy domownicy, nawet nadpobudliwy królik, od dawna spali. Wyciszyliśmy telewizor. I tak sobie graliśmy. Bez stresu, bez spiny, nie zauważając, że luźno godzinę temu powinniśmy się pożegnać, bo noc nie z gumy, gdy wstaje się do pracy. Powtórzymy to jeszcze wiele razy. Jedną z wielu mapek w Adventure obiecaliśmy sobie przejść od początku do końca w kooperacji.
Teraz już rozumiecie, dlaczego rozpocząłem od pytania „Czy potraficie się relaksować przy grach?”? Bo ja potrafię w zasadzie od niedawna. Gdybym Hyrule Warriors musiał krytycznie analizować jeszcze za czasów premiery na Wii U, być może złośliwie bym ją kąsał. Teraz, jako trochę inny człowiek, doceniam ocean spokojnej, lekkiej zabawy, jaką mi zapewni.
Znacie już moje zdanie na temat cen tych odgrzewańców na Switchu - można przymknąć oko, skoro dla większości będą to zupełnie świeże tytuły i - co chyba nawet ważniejsze - wartość wewnętrznych szlagierów Nintendo nie spada przez lata. Niemniej wśród trzech wiosennych remastero-propozycji firmy (Bayonetty, Donkey Kong Country, Hyrule Warriors) tę poleciłbym nadrobić jako ostatnią. Albo pierwszą, lecz tylko pod warunkiem, że zawsze coś jej będzie towarzyszyć.