Graliśmy w Duke Nukem Forever. Serio
Przybyłem, zobaczyłem, i nadal nie wierzę. Dano mi do ręki grywalną wersję Duke Nukem Forever. Czuję się stary. A czy zadowolony?
06.09.2010 | aktual.: 10.12.2016 10:04
Zanim jednak stał się cud, utknąłem na 30 minut w kolejce i to mimo wejścia na targi godzinę wcześniej niż gracze. Wszystko dlatego, że 2k games wpuszczało tylko po 18 osób do swojego ascetycznego i szczelnie zamkniętego stoiska. Czas zabijałem oglądając obrazy z Księciem, które były jedyną dekoracją ścian czarnego bunkra. Nieco humoru wprowadził człowiek z obsługi, bardzo skrupulatnie sprawdzający, czy każdy w kolejce jest pełnoletni. Jakby ktoś młodszy w ogóle czekał na tę grę.
W pierwszej salce pokazano zwiastun, który wyraźnie sugerował, że oglądający powinni wiedzieć, kim jest Duke. Krótkie wprowadzenie zdradza tylko tyle, że po Duke Nukem 3D Książę został okrzyknięty bohaterem, a potem przepadł bez wieści. Tymczasem świńscy kosmici wrócili, chcąc odbić sobie poprzednią porażkę. Zrobili jednak błąd - zaczęli mordować kobiety. A kto jest obrońcą wszystkich lasek świata? Kto zamierza skopać kosmiczne tyłki, żując przy tym gumę? Tyle fabularnego wprowadzenia. Reszta zwiastuna to teledysk z dynamiczną muzyką Hadouken. W programie: walenie po jajach, gołe striptizerki, zamrażający laser, całujące się uczennice, sikanie do pisuaru, więcej striptizerek, jazda monster truckiem, walka na pięści i olbrzymia naga kosmitka z trzema piersiami. Którą Duke spokojnie podsumowuje: "I tak bym ją zaliczył".
Druga sala to już pełna orgia - kilkanaście telewizorów z padami, a na każdym znajoma sylwetka Księcia. Grywalne demo zaczęło się od... sikania do pisuaru - prezentacja jest więc spójna. Można Duke'owi przerwać tę upojną czynność i przejść się po reszcie pomieszczeń. Z początku nie bardzo wiadomo, co się dzieje - bohater znajduje się w jakichś koszarach, a kilku żołnierzy przygotowuje się do wyjścia na zewnątrz. Można pobawić się prysznicami, pomazać na tablicy z rozrysowanymi taktykami, co kapitan strażników skomentuje z uznaniem - "Nie wiem co to jest, ale wygląda na świetny plan". Nie ma jednak broni, nawet sławetny kopniak nie działa. Po chwili kręcenia się bez celu dzwoni alarm i żołnierze rzucają się odpierać atak kosmitów. Biegnę za nimi, po chwili coś wybucha mi w twarz. Duke wyraźnie się wkurza i wali pięściami o siebie, a ja zaczynam się czuć jak w porządnej strzelaninie. Za rogiem natykam się na windę i leżącą obok podwójną rakietnicę - sławetny Devastator. Wyjeżdżam na powierzchnię, zupełnie znienacka trafiając na boisko sportowe, po którym krąży olbrzymi, brzydki jednooki kosmita. Prawie jak w poprzedniczce. Sama walka nie jest zachwycająca - dużo biegania w kółko i strzelania w okolice oka, unikania szarż, płonącej ziemi i strzałów z lasera. Amunicja dość szybko się kończy, więc lawirując między wybuchami trzeba łapać skrzynki, które zrzucane są z myśliwców. Po pokonaniu bestii można tryumfalnie kopnąć jej oko w powietrze. Z ciekawostek - nie ma paska zdrowia, a pasek EGO, który zmniejsza się jak obrywamy i rośnie, gdy kopiemy tyłki wrogom.
Druga plansza to jazda monster truckiem po pustyni i rozjeżdżanie świńskich gliniarzy, którzy jednak pojawiają się zbyt rzadko. Model jazdy jest mocno zręcznościowy, z dopalaczem i hamowaniem na ręcznym. W pewnej chwili kończy się benzyna, więc pozostaje z pistoletem w dłoni ruszyć w stronę niedalekich zabudowań. Może tam znajdzie się kanister. Niestety w tym momencie sympatyczna hostessa ogłosiła koniec prezentacji. Poziom nie wyróżniał się niczym specjalnym, a może po prostu niewiele zobaczyłem.
Od redakcji: powyższy obrazek jest chyba jedynym "oficjalnym", do którego przyznaje się Gearbox.
Ciężko mi oceniać Duke Nukem Forever - przede wszystkim wspaniale, że wreszcie wyjdzie. Jednak czy będzie to gra, która zachwyci i porwie jak niegdyś Duke Nukem 3D? Poprzednik oferował interakcję z otoczeniem, charakterystycznego bohatera i humor, niespotykane wtedy w grach FPS. Sporo się jednak zmieniło, świat FPS po Gordonie Freemanie i Team Fortress nie jest już taki sam. Tymczasem grając w krótkie demo DNF miałem wrażenie, że gram w remake starej wersji z lepszą grafiką. Która zresztą wcale nie była powalająca, budząc skojarzenia z brzydszym Borderlands, bez cell shadingu. Mam wrażenie, że twórcy stoją okrakiem między taką wersją Duke'a, w którą chętnie zagraliby weterani, a zrobieniem z tej gry czegoś na miarę obecnej generacji konsol. Oby nie wyszedł im koszmarek podlany obscenicznym humorem i golizną, które będą raczej wątpliwymi atutami.
Widać, że twórcy mają dystans do siebie - po skończeniu pierwszej planszy dema kamera odjeżdża ukazując pokój z telewizorem i ręce dzierżące pada, który zamiast X, Y, A i B ma swojskie przyciski D, U, K, E. W tle słychać niedwuznaczne postękiwanie. Spomiędzy nóg grającego Księcia wychyla się zadowolona dziewczyna i pyta, czy gra była dość dobra. "Po dwunastu pieprzonych latach, lepiej żeby taka była!", ripostuje Mr Nukem. No właśnie. Bo inaczej i setka gołych cycków jej nie ocali.
Paweł Kamiński