Graj utracony: First Person Porn
Gry to szambo popkultury. Wydaję mi się, że niżej są pornosy ze zwierzętami, ale głowy nie dam, bo nie oglądam. Być może są i takie, gdzie zwierzęta są szczęśliwe, fabuły wciągające, zdjęcia puszcz i sawann zapierają dech w piersiach, a aktorzy to swieżo zdjęci z drzew Doliny Rospudy działacze ekologiczni, dbający o słuszny przekaz. Taka "Planeta Ziemia" BBC, tylko z penetracją. Jeśli tak jest, to niestety może się okazać, że moja najukochańsza rozrywka jest na samym dnie. Umberto Eco pisał, że film pornograficzny poznaje się po nieznośnie nudnych przerwach między momentami akcji. Ktoś jedzie autobusem, ktoś stoi na światłach, ktoś sączy drinka, ktoś koronki na tyłku poprawia. Ponieważ, cytuję: Film, w którym Gilberto bez wytchnienia gwałciłby Gilbertę od przodu, z tyłu i z boku, byłby nie do wytrzymania. Fizycznie dla aktorów i finansowo dla producenta. Przekraczałby też wytrzymałość psychiczną widza. (...) Przedstawienie zwyczajnego życia to dla każdego artysty jedno z najtrudniejszych zadań, natomiast ukazanie zboczenia, zbrodni, gwałtu, tortury jest bez porównania łatwiejsze
30.04.2009 | aktual.: 15.07.2016 10:30
Gry składają się ze zbrodni, zboczenia, gwałtu i tortury. Przerywanych momentami, kiedy trzeba przejść z jednej lokacji do drugiej albo obejrzeć cutscenkę. I podobnie jak w pornosach, ani jakość przerw pomiędzy scenami ZZGT ani jakość fabuły nie ma żadnego znaczenia. Dlatego mówienie o grach jako o wirtualnej fikcji to jakieś nieporozumienie i obraza fikcji w ogóle. W sztuce fikcji potrzebna jest troska autora o historię, scenariusz, bohaterów i relacje między nimi, zwroty akcji - wszystko to w grach istnieje w formie szczątkowej. Piszę o grach, które opowiadają fabułę, aspirują do miana arystokracji i prezentują zwykle najwyższy poziom techniczny - nie mam na myśli online'ów, casuali oraz wszelkich gier strategicznych i sportowych, będących raczej wirtualnym odpowiednikiem warcabów i gry w zbijaka, niż wirtualnym odpowiednikiem literatury.
Zero niespodzianek. W pornosie najpierw poznajemy miejsce akcji i bohaterów - bogacze i sprzątaczki w rezydencjach, więźniowie i strażniczki we więźniach, ekodziałacze i rysie, cokolwiek - a potem możemy być pewni, że jedyne co się wydarzy to seks w w/w miejscach między w/w osobami, a pomiędzy tym przerwy na zaczerpnięcie oddechu. Zero niespodzianek, zero wyższej myśli - i słusznie, chodzi w końcu o pokazanie, jak cycki bujają się w czasie stosunku. W grach poznajemy lokację i bohaterów (jednego zazwyczaj), a potem już chodzi tylko o przemoc, która, żerując na najniższych instynktach, nota bene też jest rodzajem pornografii. Każda fabuła - pomijając rzeczy naprawdę niszowe, jak rzeźbione gdzieś po garażach przygodówki o przedpotopowym wyglądzie - polega na tym, żeby dorobić tło do jatki. I w 99 proc. przypadków jest to dorobienie rozpaczliwie, rozczulająco wręcz nieudolne.
I teraz uwaga: zanim przewiniecie do dołu strony, żeby pisać komentarze, jakim jestem ignorantem, bo przecież Bioshock, GTA4, Fable 2, Wiedźmin, Fahrenheit itepe, itede, wszystkie te hołubione i noszone na rękach za błyskotliwe scenariusze produkcję, apeluję o moment refleksji. Rozumiem, na tle tak wybitnych dzieł wirtualnej fikcji jak Gears of War (swoją drogą próba pogłębienia wizerunku postaci w drugiej części niezamierzenie zamieniło tą grę akcji w niczego sobie komedię) - jest nieźle. Ale na tle popkultury, wliczając w to filmy ze Stevenem Seagalem i kreskówki z kanału Mini Mini - jest rozpaczliwie. Bioshock zajął mi kilkanaście godzin, w tym czasie miał miejsce 1 (jeden) zwrot akcji. Dzięki temu wyjątkowemu zabiegowi warsztatowemu, który zresztą nie miał żadnego wpływu na rozgrywkę, gra ta zyskała status kultowej. Podobnie 1 (jeden) zwrot akcji wystarczył scenarzystom GTA4, podobnie nie miał on żadnego wpływu na rozgrywkę, tyle tylko, że tutaj dojście do napisów końcowych zajęło mi kilkadziesiąt godzin. Pod koniec włączałem konsolę z ciężkim westchnieniem, niczym robotnik podbijający kartę pod zegarem. "Znowu - myślałem - znowu czeka mnie tyle niespodzianek. Podjadę, dowiem się, że muszę zdjąć kolesia, zdejmę, wrócę. Banał, nuda, banał". Mój brat już nawet przewijał filmiki, bo mu się znudziło to pieprzenie i wymachiwanie rękami. Wiedźmin, przyznaję, był momentami niezły. Te osławione wybory, które wylewały się z każdego z miliona doniesień piarowskich i z każdej recenzji (mojej w "Newsweeku" też, żeby nie było) osładzały konieczność wymordowania miliona utopców wyskakujących zza każdego krzaka. Pytanie: ile zwrotów akcji powinno przypadać na sto godzin gry? Czas sześciu pełnych amerykańskich serialowych sezonów, jakieś 140 odcinków? Bo w Wiedźminie było ich chyba ze cztery. Mam się znęcać dalej? O Fable 2 wszyscy pisali, jakich tam się cały czas trudnych wyborów dokonuje. Kurna, albo ja grałem w jakąś betę, albo coś przegapiłem. Bo na moim tv Fable 2 to była linearna konstrukcja o sztampowej bajkowej fabule, a jedyny wybór (poza ostatnim, będącym już tylko wisienką na cieście z zakalcem) polegał na tym, czy na rynku zatańczyć czy kopnąć kogoś w tyłek. I że to niby taka psychologiczna głębia. Nie no, litości, są jakieś granice. Pornos w habitach to ciągle pornos, a nie intelektualna wypowiedź na temat kondycji życia konsekrowanego.
Doszło do kuriozalnej sytuacji, kiedy technicznie producenci i informatycy są w stanie stworzyć rzeczy tak niezwykle piękne, jak świat w Far Cry 2, Assasin's Creed, GTA4, czy Gears of War a scenarzyści potrafią jedynie wpaść na to, żeby chodziło o wypruwanie flaków albo strzały w potylicę. Zgrzyt jest coraz większy. Trochę tak, jakby wielkim wysiłkiem sił i środków zadano sobie trud, żeby z kilkudziesięciu kamer sfilmować Afrykę z jej wodospadami, dżunglami, miastami, wszystkim. I co pięć minut włożyć scenę, jak goryl rżnie jakaś laskę, a podróżnik w kapeluszu robi laskę szympansicy. Sorry, ale tak to wygląda, na takim poziomie stoi rozrywka, której poświęcamy tyle godzin. I niestety nic nie wskazuje na to, aby to się miało zmienić. Najbardziej oczekiwane - także przeze mnie - tytuły to sequele, kolejne części Bioshocka, Assasin's Creeda i Mass Effecta, co do Heavy Rain i Alana Wake'a, które miały być jakimś powiewem świeżości i wyznaczeniem nowej drogi, to zaczynam wątpić, czy kiedykolwiek powstaną.
Tak, wiem, gadam jak stary dziadek, któremu się wojna przypomina, jak synek łupie w "CoD” i myśli, że gry to narzędzie szatana. Ale ja narzekam dlatego, że to moja ulubiona rozrywka, przeszedłem wszystkie jej etapy: od neurotycznego wgrywania gier z kaset magnetofonowych przez nieustające drżenie o wydajność karty graficznej aż do dzisiejszego jęczącego odkurzacza Microsoftu. Kiedy czytam, że seks przegrywa z grami i że 32 proc. grających wolałoby pograć, niż pójść do łóżka - dziwię się, ale rozumiem. Kiedy czytam, że w przypadku gier nowych odsetek rośnie do 72 proc. - dziwię się mniej. Naprawdę niesamowite musiałyby być to koronki, żeby mnie oderwać od tv, gdybym wrócił ze sklepu z drugą częścią Mass Effecta.
Wierzę, że gry to najdoskonalsza forma fikcji, łącząca w sobie wszystkie inne dziedziny sztuka totalna. Forma opowiadania historii wcześniej nieznana, pozwalająca widzowi na bycie uczestnikiem, a nie jedynie biernym obserwatorem. Kino i literatura przy możliwościach gier są w pewien sposób jak ubodzy krewni. I czekam, czekam od wielu lat, aż ktoś te możliwości wykorzysta. Doczekałem się fajerwerków technicznych, fotorealistycznej grafiki, dźwięku 5.1, otwartych światów o powierzchni kilometrów I co? I stoję przed półką w empiku i ziewam. Błagam, niech coś się odmieni. Bo ja już nie daję rady w kółko tego samego, naprawdę mi się grać odechciewa.
Zygmunt Miłoszewski