Gry składają się ze zbrodni, zboczenia, gwałtu i tortury. Przerywanych momentami, kiedy trzeba przejść z jednej lokacji do drugiej albo obejrzeć cutscenkę. I podobnie jak w pornosach, ani jakość przerw pomiędzy scenami ZZGT ani jakość fabuły nie ma żadnego znaczenia. Dlatego mówienie o grach jako o wirtualnej fikcji to jakieś nieporozumienie i obraza fikcji w ogóle. W sztuce fikcji potrzebna jest troska autora o historię, scenariusz, bohaterów i relacje między nimi, zwroty akcji - wszystko to w grach istnieje w formie szczątkowej. Piszę o grach, które opowiadają fabułę, aspirują do miana arystokracji i prezentują zwykle najwyższy poziom techniczny - nie mam na myśli online'ów, casuali oraz wszelkich gier strategicznych i sportowych, będących raczej wirtualnym odpowiednikiem warcabów i gry w zbijaka, niż wirtualnym odpowiednikiem literatury.
Zero niespodzianek. W pornosie najpierw poznajemy miejsce akcji i bohaterów - bogacze i sprzątaczki w rezydencjach, więźniowie i strażniczki we więźniach, ekodziałacze i rysie, cokolwiek - a potem możemy być pewni, że jedyne co się wydarzy to seks w w/w miejscach między w/w osobami, a pomiędzy tym przerwy na zaczerpnięcie oddechu. Zero niespodzianek, zero wyższej myśli - i słusznie, chodzi w końcu o pokazanie, jak cycki bujają się w czasie stosunku. W grach poznajemy lokację i bohaterów (jednego zazwyczaj), a potem już chodzi tylko o przemoc, która, żerując na najniższych instynktach, nota bene też jest rodzajem pornografii. Każda fabuła - pomijając rzeczy naprawdę niszowe, jak rzeźbione gdzieś po garażach przygodówki o przedpotopowym wyglądzie - polega na tym, żeby dorobić tło do jatki. I w 99 proc. przypadków jest to dorobienie rozpaczliwie, rozczulająco wręcz nieudolne.
I teraz uwaga: zanim przewiniecie do dołu strony, żeby pisać komentarze, jakim jestem ignorantem, bo przecież Bioshock, GTA4, Fable 2, Wiedźmin, Fahrenheit itepe, itede, wszystkie te hołubione i noszone na rękach za błyskotliwe scenariusze produkcję, apeluję o moment refleksji. Rozumiem, na tle tak wybitnych dzieł wirtualnej fikcji jak Gears of War (swoją drogą próba pogłębienia wizerunku postaci w drugiej części niezamierzenie zamieniło tą grę akcji w niczego sobie komedię) - jest nieźle. Ale na tle popkultury, wliczając w to filmy ze Stevenem Seagalem i kreskówki z kanału Mini Mini - jest rozpaczliwie. Bioshock zajął mi kilkanaście godzin, w tym czasie miał miejsce 1 (jeden) zwrot akcji. Dzięki temu wyjątkowemu zabiegowi warsztatowemu, który zresztą nie miał żadnego wpływu na rozgrywkę, gra ta zyskała status kultowej. Podobnie 1 (jeden) zwrot akcji wystarczył scenarzystom GTA4, podobnie nie miał on żadnego wpływu na rozgrywkę, tyle tylko, że tutaj dojście do napisów końcowych zajęło mi kilkadziesiąt godzin. Pod koniec włączałem konsolę z ciężkim westchnieniem, niczym robotnik podbijający kartę pod zegarem. "Znowu - myślałem - znowu czeka mnie tyle niespodzianek. Podjadę, dowiem się, że muszę zdjąć kolesia, zdejmę, wrócę. Banał, nuda, banał". Mój brat już nawet przewijał filmiki, bo mu się znudziło to pieprzenie i wymachiwanie rękami. Wiedźmin, przyznaję, był momentami niezły. Te osławione wybory, które wylewały się z każdego z miliona doniesień piarowskich i z każdej recenzji (mojej w "Newsweeku" też, żeby nie było) osładzały konieczność wymordowania miliona utopców wyskakujących zza każdego krzaka. Pytanie: ile zwrotów akcji powinno przypadać na sto godzin gry? Czas sześciu pełnych amerykańskich serialowych sezonów, jakieś 140 odcinków? Bo w Wiedźminie było ich chyba ze cztery. Mam się znęcać dalej? O Fable 2 wszyscy pisali, jakich tam się cały czas trudnych wyborów dokonuje. Kurna, albo ja grałem w jakąś betę, albo coś przegapiłem. Bo na moim tv Fable 2 to była linearna konstrukcja o sztampowej bajkowej fabule, a jedyny wybór (poza ostatnim, będącym już tylko wisienką na cieście z zakalcem) polegał na tym, czy na rynku zatańczyć czy kopnąć kogoś w tyłek. I że to niby taka psychologiczna głębia. Nie no, litości, są jakieś granice. Pornos w habitach to ciągle pornos, a nie intelektualna wypowiedź na temat kondycji życia konsekrowanego.
Doszło do kuriozalnej sytuacji, kiedy technicznie producenci i informatycy są w stanie stworzyć rzeczy tak niezwykle piękne, jak świat w Far Cry 2, Assasin's Creed, GTA4, czy Gears of War a scenarzyści potrafią jedynie wpaść na to, żeby chodziło o wypruwanie flaków albo strzały w potylicę. Zgrzyt jest coraz większy. Trochę tak, jakby wielkim wysiłkiem sił i środków zadano sobie trud, żeby z kilkudziesięciu kamer sfilmować Afrykę z jej wodospadami, dżunglami, miastami, wszystkim. I co pięć minut włożyć scenę, jak goryl rżnie jakaś laskę, a podróżnik w kapeluszu robi laskę szympansicy. Sorry, ale tak to wygląda, na takim poziomie stoi rozrywka, której poświęcamy tyle godzin. I niestety nic nie wskazuje na to, aby to się miało zmienić. Najbardziej oczekiwane - także przeze mnie - tytuły to sequele, kolejne części Bioshocka, Assasin's Creeda i Mass Effecta, co do Heavy Rain i Alana Wake'a, które miały być jakimś powiewem świeżości i wyznaczeniem nowej drogi, to zaczynam wątpić, czy kiedykolwiek powstaną.
Tak, wiem, gadam jak stary dziadek, któremu się wojna przypomina, jak synek łupie w "CoD” i myśli, że gry to narzędzie szatana. Ale ja narzekam dlatego, że to moja ulubiona rozrywka, przeszedłem wszystkie jej etapy: od neurotycznego wgrywania gier z kaset magnetofonowych przez nieustające drżenie o wydajność karty graficznej aż do dzisiejszego jęczącego odkurzacza Microsoftu. Kiedy czytam, że seks przegrywa z grami i że 32 proc. grających wolałoby pograć, niż pójść do łóżka - dziwię się, ale rozumiem. Kiedy czytam, że w przypadku gier nowych odsetek rośnie do 72 proc. - dziwię się mniej. Naprawdę niesamowite musiałyby być to koronki, żeby mnie oderwać od tv, gdybym wrócił ze sklepu z drugą częścią Mass Effecta.
Wierzę, że gry to najdoskonalsza forma fikcji, łącząca w sobie wszystkie inne dziedziny sztuka totalna. Forma opowiadania historii wcześniej nieznana, pozwalająca widzowi na bycie uczestnikiem, a nie jedynie biernym obserwatorem. Kino i literatura przy możliwościach gier są w pewien sposób jak ubodzy krewni. I czekam, czekam od wielu lat, aż ktoś te możliwości wykorzysta. Doczekałem się fajerwerków technicznych, fotorealistycznej grafiki, dźwięku 5.1, otwartych światów o powierzchni kilometrów I co? I stoję przed półką w empiku i ziewam. Błagam, niech coś się odmieni. Bo ja już nie daję rady w kółko tego samego, naprawdę mi się grać odechciewa.
Zygmunt Miłoszewski