Dobra kreska #16: polski komiks jest super
A na dokładkę fantasy o ludobójstwie i superbohater burmistrzem Nowego Jorku.
14.06.2018 12:56
Maj to dla każdego fana komiksu przede wszystkim miesiąc Festiwalu Komiksowa Warszawa i związanych z nim premier. W tym miesiącu skupię się zatem na albumach polskich artystów, zagranicznych zaś zepchnę na koniec tekstu.Zdecydowanie najgłośniejszą premierą ostatnich tygodni jest „Pan Żarówka” Wojtka Wawszczyka (wyd. Kultura Gniewu). To wprawdzie pierwszy komiks Wawszczyka, ale trudno go z czystym sercem nazwać debiutantem. Mowa bowiem o bardzo znanym twórcy filmów animowanych, od lat związanym ze studiem Human Ark. Wawszczyk był jednym ze współreżyserów opartej na komiksach animacji „Jeż Jerzy”, która swego czasu odniosła spory sukces frekwencyjny i artystyczny. Obecnie pracuje zaś nad animowaną wersją słynnej „Podróży smokiem Diplodokiem” Tadeusza Baranowskiego, jednego z najwybitniejszych polskich komiksów w historii.Jak informują chyba wszystkie materiały promocyjne „Pana Żarówki” Wawszczyk pracował nad swym komiksem kilkanaście lat (pierwsza wersja scenariusza powstała w 2006 roku). I ten ogrom pracy widać na każdej stronie 600-stronicowego albumu. Głównym bohaterem jest tu tytułowy człowiek-żarówka, zwykły chłopak, który ulega dziwacznemu wypadkowi w hucie i w rezultacie zyskuje moc świecenia. Oryginalnym wypadkom ulegają także rodzice chłopaka - ojciec „rozprasowuje się” na naleśnika wielkim żelazkiem, matka zaś łamie sobie kręgosłup wpół i musi się poruszać przy pomocy specjalnej podpórki.Wawszczykowi udało się w „Panie Żarówce” wiele rzeczy. Przede wszystkim: stworzył potężną, świetnie narysowaną i sprawnie opowiedzianą powieść graficzną, którą dowodzi, że jest bardzo kompetentnym opowiadaczem. Jest też „Pan Żarówka” komiksem bardzo oryginalnym, swojską, przaśną wersją realizmu magicznego, której autor opowiada o niepełnosprawności i życiu w cieniu choroby rodziców, nie tracąc jednocześnie pogody ducha i nie popychając czytelnika w kierunku depresji. To komiks zarówno smutny, jak i niezwykle żywy. Na każdym kroku zaskakujący pomysłami, odkrywającymi przed czytelnikiem drugą warstwę świata przedstawionego.
A jednak opowieść o dorastaniu Pana Żarówki nie przyprawiła mnie - inaczej niż większość rodzimych recenzentów - o szybsze bicie serca i niesamowite emocje. To świetny komiks, który szybko się czyta, ale jak na inspirowaną prawdziwymi wydarzeniami opowieść o trudach borykania się z własną i cudzą niepełnosprawnością, jest on nieco zbyt prosty. Jak już wspomniałem, Wawszczyk jest świetnym rzemieślnikiem, dobrze znającym zasady konstruowania scenariusza. Owa warsztatowa sprawność sprawia jednak, że punkty kulminacyjne i dramatyczne momenty są w „Panu Żarówce” tak dobrze wymierzone, że w moim wypadku zupełnie straciły swą siłę rażenia. Po prostu czułem się manipulowany.Drugą głośną rodzimą premierą była „Wszechksięga” Tomasza „Spella” Grządzieli (wyd. Wydawnictwo Komiksowe). W zeszłym roku projekt Grządzieli wygrał stypendium komiksowe portalu Gildia.pl i patrząc na grafiki, trudno się dziwić werdyktowi Jury. Autor doskonałych „Przygód Stasia i złej nogi” tym razem zainteresował się średniowiecznymi manuskryptami i postanowił stworzyć cały komiks utrzymany w ich stylu. „Wszechksięga” wygląda doskonale - każda strona i każdy kadr zostały przez autora drobiazgowo zaplanowane. Ich lektura często mniej ma wspólnego z poznawaniem fabuły, a więcej z gorączkowym odkrywaniem rzeczy ukrytych na kadrach. Zwłaszcza, że "Spell" bawi się też samym formatem komiksu naśladującego księgę, a to „wyrywając” kilka stron, a to znów uświadamiając swoich bohaterów, że czyha nad nimi narrator, a oni sami uwięzieni są w opowieści.Podobnie jednak, jak „Pan Żarówka”, „Wszechksięga” także zostawiła mnie niezaspokojonego. Grządziela bardzo odważnie eksperymentuje z materią komiksu, jednak narzędzia, po które sięga wydają się nie przystawać, do tematu, który porusza. Nie jest bowiem „Wszechksięga” opowieścią o epickich bitwach, smokach i królach, ale o bardzo przyziemnym, ludzkim rozczarowaniu.Smutno-śmieszny los szalonego króla walczącego o przetrwanie w dobiegającej końca opowieści zasługuje moim zdaniem na nieco bardziej zniuansowane przedstawienie. Tymczasem wybrany przez Grządzielę format historycznej kroniki nie pozostawia miejsca na takie wybryki - to opowieść z gruba ciosana, pełna uproszczeń, krzyku, przemocy i łatwego humoru. Obserwując końcową porażkę głównego bohatera, nie widzimy przegranego, rozczarowanego człowieka, ale puentę dowcipu.Czy to znaczy, że „Wszechksięga” jest nieudana? Tak daleko bym się nie posuwał. Album broni się bowiem nie tylko warstwą graficzną, ale i - bardzo przewrotnie - owym poczuciem rozczarowania, które towarzyszy skończonej lekturze. Jest to emocja, która pozostaje w czytelniku, zmuszając go do domysłów, czy aby nie o nią właśnie chodziło autorowi. Czy rozczarowujące zakończenie „Wszechksięgi” nie miało rezonować z rozczarowaniem jej bohatera?W zeszłorocznym konkursie na stypendium Gildia.pl startowała także Gosia Kulik. Wprawdzie nie wygrała, ale Wydawnictwo Komiksowe i tak wydało album „Ta małpa poszła do nieba”. I bardzo dobrze się stało, bo jest doskonały.Głównym bohaterem komiksu jest Pan Janek, osiedlowy fachura, naprawiający ludziom pralki, gniazdka etc. Wraz z żoną przeżywają ciężkie miesiące po śmierci przygarniętej, wykradzionej z zoo małpki. Choć to założenie wydawać się może fantastyczne, Kulik pozostaje bardzo blisko ziemi, robiąc komiks o najprzeciętniejszych z przeciętnych.Bohaterowie „Tej małpy” są brzydcy, wąsaci i smutni. Więcej im się w życiu nie udało, niż udało, a każdy kolejny dzień ich życia oznacza borykanie się z kolejnymi przeciwnościami - nie spektakularnymi problemami, ale pracą, depresją czy pogodą. To ludzie, o których popkultura zazwyczaj zapomina; mieszkańcy starych kamienic i bloków, renciści, emeryci, panie ze sklepów monopolowych czy zmęczone życiem fryzjerki; mający - podobnie jak wszyscy przecież - własne problemy i marzenia. I choć żałoba po małpie wydawać by się mogła pomysłem absurdalnym, Kulik udało się wycisnąć z niego naprawdę przejmującą, życiową fabułę.„Ta małpa poszła do nieba” może odstraszyć estetów, tolerujących tylko ładne komiksy. Nie dajcie się jednak zniechęcić. Szpetna, nieco odstręczająca kreska Kulik doskonale współgra ze snutą przez nią opowieścią - z kanapkami z jajkiem, wiecznym polskim deszczem, zbieraniem grzybów i pozostawionymi w altance gazetkami porno. Dodatkowym plusem jest dla mnie bardzo przewrotne wpisanie „Tej małpy” w historię polskiego komiksu - odwołania do najsłynniejszej komiksowej małpy są tu czytelne, ale nienachalne.Z kolei wydawnictwo Timof Comics odwiedziło Komiksową Warszawę z „Edenem”, debiutem Tomasza Woroniaka - prowegańską (albo: antymięsną) opowieścią o tym, co by było, gdyby podczas Wigilii zwierzęta naprawdę przemówiły ludzkim głosem i nie uciszyły się wraz z końcem dnia, tylko spróbowały stworzyć z ludźmi działające społeczeństwo.Czytając o tym komiksie spodziewałem się ciężkiej, naładowanej ideologią i argumentami rozprawy na temat wyższości wegetarianizmu. I nawet trochę się na nią cieszyłem - należę do ludzi, którzy kupują argument o niejedzeniu mięsa, ale nie potrafili się przekonać do niczego więcej niż ograniczenie jego spożycia. Woroniak jest jednak zainteresowany przede wszystkim fabułą i bohaterami: Szymonem, jego współlokatorem-gadającym szczurem i dziewczyną-weganką.Po „przebudzeniu” zwierząt powstały trybunały, rozsądzające, jak ukarać ludzi biorących udział w masowej rzezi zwierząt. Tych najbardziej mięsożernych zamyka się w gettach, wegan - odsyła do dzielnic willowych. Szymon jest gdzieś pomiędzy, ograniczał jedzenie mięsa, ale raczej nie angażował się w ideologię. Dlatego jego proces może się skończyć dwojako.Woroniakowi świetnie idzie opowiadanie historii o współżyciu zwierząt z ludźmi, ale mniej więcej w 2/3 komiks skręca ku grząskim, filozoficznym tematom i rozważaniom na temat tytułowego Edenu. Opowieść nagle traci kontakt sama ze sobą i czytając zakończenie nie do końca byłem pewien, co tak właściwie autor miał mi do powiedzenia.Podobnie zresztą jest ze stylem graficznym Woroniaka. Widać w nim bardzo silne wpływy Frederika Peetersa (w pewnym momencie wprost cytowana jest scena z „Niebieskich pigułek”) i miejscami album wygląda świetnie, ale wiele kadrów jest też odpuszczonych. Ostatecznie „Eden” to jeden z tych komiksów, które przemykają przez życie czytelników. Czyta się go przyjemnie, nie budzi jednak gwałtownych emocji, które zakotwiczyłyby go w pamięci.
Jako wielki fan twórczości Łukasza Kowalczuka polecę również jego najnowszą książkę, „Slime Fiction”. To nie komiks, a zbiór krótkich szlamowych opowiadanek, zilustrowany przez znanych polskich rysowników (m.in. Barbara Okrasa, Krzysztof Owedyk, Zavka i Piotr Nowacki). Jeżeli mieliście wcześniej do czynienia z jakimkolwiek komiksem Kowalczuka, wiecie dokładnie czego się spodziewać.Jeżeli jednak nie, to wiedzcie, że jest to artysta zakochany w podrzędnej popkulturze przełomu lat 80. i 90., weteran VHS, fan plastikowych figurek, wrestlingu, Wojowniczych Żółwi Ninja i He-Mana. Opowiadanka zebrane w tym malutkim tomie nie są literackimi perełkami, ale napisane są poprawnie, a zawarte w nich pomysły i opowiedziane dowcipy sprawiają frajdę. Ot, idealne wydawnictwo na jeden dzień na plaży czy podróż pociągiem.Przy okazji innej majowej imprezy, Rumia Comic Con, Kowalczuk opublikował także krótki komiks dla dzieci „Molly na Planecie Sów”. Na tym mini-festiwalu album był rozdawany za darmo i gdybyście mieli kiedyś okazję wejść w jego posiadanie, nie wahajcie się. To bardzo sympatyczna, mądra opowiastka dla dzieci, niosąca sensowne morały o pożyteczności czytania i szkodliwości stereotypów.A w kąciku komiksu zagranicznego krótko o czterech tytułach.Po pierwsze: „Monstressa” scenarzystki Marjorie Liu i rysowniczki Sany Takedy (tłum. P. Braiter, wyd. Non Stop Comics). Zacząłem czytać ze względu na nominacje do nagrody Eisnera i dwa wydane u nas tomy wchłonąłem w jedno popołudnie. To kawał ciekawego komiksu środka. Liu proponuje szalony, bardzo oryginalny świat, w którym ludzie, Starzy Bogowie, koty, Pradawni (nieśmiertelne ludzio-zwierzęta) i mieszańce uwikłani są w skomplikowany, wielowarstwowy konflikt. Pełen magii, ludobójstw i zadawnionych uraz. W centrum tej opowieści znajduje się tytułowa monstressa, Maika Półwilk: dziewczyna mająca tajemnicze połączenie z jednym z zapomnianych bogów.Choć to opowieść fantasy, Liu nie boi się poruszać ciężkich tematów. Mowa więc o zbrodniach wojennych, niewolnictwie czy kalectwie (główna bohaterka straciła rękę). Towarzyszy temu ciekawy i nienachalny komentarz społeczny, struktura społeczna tego fantastycznego świata jest bowiem zdominowana przez kobiety. Nie to, że mężczyzn w nim nie ma. Po prostu zazwyczaj zostają w domu z dzieciakami. Miejscami scenariusz wpada w przewidywalne, gatunkowe koleiny, ale koniec końców broni się ciekawą wizją świata i doskonałymi rysunkami (Takeda wprawnie łączy komiks zachodni z mangową stylistyką).Po drugie: „Saga o Potworze z Bagien” do scenariusza Alana Moore’a (tłum. J. Drewnowski, wyd. Egmont Polska). Run legendarnego brytyjskiego scenarzysty był już kiedyś w Polsce publikowany, ale egzemplarze tamtego wydania od dawna były trudno dostępne. Nowe wydanie wzbogacone jest o pierwszy, pomijany dotąd zeszyt - kończący wątki poprzednich autorów. Czytana dziś „Saga o Potworze z Bagien” nie ma już tej samej siły, nie jest też tak wciągający, jak chociażby „Miracleman”. Jednak to kawał historii amerykańskiego komiksu, udowadniający, że Alan Moore potrafi wycisnąć przekonujące dylematy moralne nawet z tak dziwnej postaci, jak żywe bagno. Polecam zwłaszcza tym, którzy czują sentyment za latami 80. - zdaniem wielu, najlepszym okresem dla superbohaterów.Po trzecie: „Transmetropolitan” Warrena Ellisa, Dricka Robertsona i Rodneya Ramosa (tłum. K. Uliczewski, wyd. Egmont Polska). I znów mowa o komiksie kiedyś już w Polsce sprzedawanym. Wydawnictwo Mandragora wypuściło jednak tylko kilka zeszytów, Egmont zaś zapewnia, iż opublikuje całość. I bardzo dobrze, bo opowieść o szalonym dziennikarzu Pająku Jeruzalemie (wzorowanym na Hunterze S. Thompsonie) wciąż jest zabawna, wciągająca i aktualna. Broni się także szalona wizja świata przyszłości: spaczonego, zniszczonego przez media i politykę, nękanego wszelkimi możliwymi plagami, ale przede wszystkim obojętnego, łaknącego tylko rozrywki. Kiedy czytałem ten komiks jako kilkunastolatek, nie mogłem uwierzyć, że ktoś zgodził się wydrukować coś tak obrazoburczego i odważnego. Dziś jestem o wiele starszy i bardziej oczytany, ale „Transmetropolitan” nie stracił w moich oczach nic ze swojej świeżości i anarchizującej przewrotności.
Po czwarte: „Ex Machina” Briana K. Vaughana, Toma Feistera i Tonny’ego Harrisa (tłum. T. Kłoszewski, wyd. Egmont Polska). Vaughan to jedno z najgorętszych nazwisk amerykańskiego komiksu, którego popularność dotarła także do Polski (Egmont właśnie skończył wydawać jego „Y”, Mucha Comics wydaje „Sagę”, a Non Stop Comics „Paper Girls”). Sam nie do końca rozumiem ten fenomen, a z najpopularniejszymi seriami tego autora - „Y” i „Saga” - mam ten problem, że doceniam wizję, ale nie czuję emocji.Jednak pierwszy tom „Ex Machina” mnie przekonuje. Opowieść o superbohaterze odwieszającym kostium i wygrywającym wybory na burmistrza Nowego Jorku, po to by naprawdę coś zmienić, jest wartka i błyskotliwie napisana. Nagromadzenie wątków, męczące w większości komiksów superbohaterskich, tutaj się broni, bo politycy na tym poziomie naprawdę muszą się zajmować wszystkim na raz. Bawi mnie też sprawność z jaką Vaughan splata wątki realistyczne wątki polityczne z fantastycznymi. Po pierwszym tomie jestem usatysfakcjonowany i daję serii szansę. Zobaczymy czy dalej będzie równie ciekawie.Autorem obrazka otwierającego jest Tomasz Grządziela.Igor Trout