Castlevania - recenzja serialu. Uwertura grozy
Netflix. Nowy najlepszy przyjaciel graczy.
11.07.2017 | aktual.: 12.07.2017 11:32
Częstym problemem ekranizacji gier wideo, wbrew temu, co sądzą panowie w garniturach, jest niewdzięczność materiału źródłowego. Castlevania w swoich pierwotnych inkarnacjach, szczególnie najistotniejszej dla dzisiejszej recenzji "trójce" z NES-a, zbudowana była wyjątkowo prostolinijnie: jest gość z biczem, ewentualnie w jakimś dziwacznym towarzystwie, który leci w prawo do zamku Drakuli, wybijając całe piekielne tałatajstwo po drodze. Ot, idealne po teledyskową produkcję ociekającą gotyckim klimatem. Dzieło Warrena Ellisa i Sama Deatsa, którego skomplikowanych losów przytaczać nie będziemy (wiedzcie tylko, że czekało na swoją szansę całą dekadę), miało odrobinę odmienne ambicje. Chodzi zatem o to, że nietrudno, przynajmniej na papierze, było zrobić "Castlevanię". Ale trudno swoją "Castlevanię" namalować w oryginalny sposób. A właśnie tym chce zaskoczyć Netflix.Czym jest pierwszy sezon tej wampirzej animacji? To pytanie, na które odpowiedź powinna uspokoić zielonych w temacie, bojących się, że nieznajomość trzydziestoletniego kanonu uniemożliwi normalny odbiór serii. Wstępem. Tak naprawdę wstępem do jakiejkolwiek Castlevanii, nawet jeśli trio bohaterów, z jakimi wybierzemy się w 2018 roku do zamku Księcia Ciemności, wyciągnięto z Dracula's Curse (z dość logicznych przyczyn brakuje czwartej postaci, "pirata Granta"). Klasyczne gry Konami nie budowały interesującego podłoża fabularnego, wystarczającą introdukcją była sylwetka łowcy potworów na tle złowieszczo powyginanych wież. Całkiem słusznie postanowiono to tutaj zmienić.
Dlatego gdy poznajemy sarkastycznego Trevora Belmonta, budzi co najwyżej litość. Dlatego także znamy dokładną przyczynę demonicznej masakry na Wołoszczyźnie, gniewu Draculi. Serial miesza klasyczne chwyty anime (na przykład pyszałkowatego protagonistę, który musi na oczach widza dojrzeć do odpowiedzialności) z zachodnią wrażliwością. Istnieją tylko odcienie szarości, wampir bywa tak okrutny, jak piętnastowieczny Kościół czytający słowa Ewangelii w ogniu stosów. Całość podkreśla świadomie intensywna dawka makabry - jeżeli przeszkadza Wam karczemny język, poczekajcie na obrazki rozszarpanych na strzępy wieśniaków czy ociekającej krwią mównicy w katedrze. To mocno uwspółcześniona wizja Castlevanii, ale również taka, która dobrze pasuje do gotyckiej poetyki gier. Choć zawiedziecie się, jeśli szukać będziecie fantastycznego świata Lords of Shadows.Zachwyciła mnie oprawa tej serii. Ma swoje braki, to na pewno - w animację mogło pójść więcej pieniędzy, niemniej styl rekompensuje wszystko. Jaskrawa paleta barw, nadająca autentycznej grozy zachodowi słońca (bo wiadomo, kiedy nadchodzą "kreatury ciemności"), obskurny, średniowieczny klimat miast, ledwo stojące domostwa. Dodatkowo dubbing najwyższej próby. Pochwalić można każdego, ale pozostaniemy przy tych, którzy dostali najmniej skąpego czasu: Graham McTavish jako opętany gniewem Vlad Tepes oraz Matt Frewer w roli fanatycznego biskupa kościoła katolickiego. Kiedy ostatnio przewinęliście coś wyłącznie po to, by drugi raz usłyszeć dobrą kwestię? Finałowy pojedynek, gdzie głosy towarzyszą imponującej "choreografii", mógłby trwać nawet dwukrotnie dłużej.A dobrniecie do niego bez większego wysiłku. "Castlevania" mija jak z bicza strzelił. Po seansie irytowało mnie wspomnienie drugiego odcinka, niemal w całości przegadanego, ale przecież to w nim zawarto trzy czwarte fabularnego fundamentu. Więc nie - problemem animacji jest raczej jej ogólny czas trwania. To super wiadomość, że drugi sezon będzie miał "aż" osiem odcinków. Przynajmniej nie pozostawi z niezaspokojonym pragnieniem na następny rok. Pierwszy za to niemal krzyczy "jestem dużym eksperymentem i muszę najpierw sprawdzić, czy publiczność to chwyci!". Jest jak pierwszy odcinek gry epizodycznej od Telltale. Oby tylko następne nie ciągnęły dalej tego porównania.
Pytanie "czy obejrzeć?" jest tutaj nie na miejscu. Jeżeli lubisz animację dla pełnoletnich, obrazoburczą tematykę, gotycyzm, dobry voice acting, a do tego Castlevanię - niezależnie w jakiej kolejności lub połączeniu - powinieneś się raczej zastanawiać, czy oglądać już teraz, czy poczekać do następnych ośmiu odcinków. Ludzie odwalili najważniejszą robotę za Ciebie, dali znać Netfliksowi, że ich "Castlevania" zdecydowanie ma sens. To bardzo dobry pomysł na wieczór, ale jeszcze lepszy aperitif przed daniem głównym. Być może warto się wstrzymać, by zobaczyć, jakie maszkary czekają w zamku Drakuli. A być może nie przeszkadza Ci wizja odwleczonego w czasie drugiego sezonu i po prostu chcesz zobaczyć, jak ktoś inny robi świetnie to, co w poważaniu ma Konami.
Adam Piechota