Niedawne wydanie Resident Evil: Revelations w wersji HD było kolejnym punktem w dyskusji na temat kierunku obranego przez serię. Czasy się zmieniają, Residenty próbując nadążyć za modą przestają być Residentami w tradycyjnym znaczeniu, więc siłą rzeczy starzy fani płaczą po kątach, tudzież wylewają swoje żale gdzieś tam, w Internecie. Nie ma już groźnych zombiaków, trudnych zagadek, nawet kamera przestała pokazywać statyczne ujęcia, zjeżdżając za umięśnione plecy głupkowatego awatara. Coś się kończy, coś się zaczyna.
Miłośnicy survival horroru od Capcomu nie mają innego wyjścia, jak jeszcze raz powrócić do pierwszej trylogii. Zajrzeć do bliźniaków z Code Veronica, przypomnieć sobie Zero. Krwawe piksele, szukanie części układanki, toporne (tfu, klimatyczne) sterowanie – wszystko jest na swoim miejscu tak, jak zostało pokazane nawet kilkanaście lat temu. Właśnie. Pierwszy Resident Evil zadebiutował w połowie lat 90., więc w przypadku tego typu gier u wielu osób włącza się idealizowanie wspomnień. Jakie to kiedyś było piękne i budzące autentyczny strach. Ale wystarczy dzisiaj spojrzeć na pierwszy z brzegu obrazek z „jedynki”, by zdać sobie sprawę, jak wiele przez ten czas się zmieniło, o ile jesteśmy starsi i wybredniejsi.
I wracamy do współpracy Nintendo z Capcomem, która dekadę temu zrobiła spore zamieszanie w świecie konsol. Producent Gamecube'a zyskał kontrakt na wyłączność dla gier z serii Resident Evil, dzięki czemu na domyślnie fioletową kostkę trafiły takie perełki, jak odnowiona/przerobiona trylogia i Resident Evil: Zero. Poza tym mało brakowało, by posiadacze innych konsol patrzyli się z zawiścią na gamecubowców, zagrywających się w Resident Evil 4. Koniec końców „czwórka” poszerzyła również listę gier PlayStation 2 i PC, ale REmake, który zasługuje na kilka oddzielnych akapitów, pozostał wierny fioletowej ojczyźnie w kształcie sześcianu.
REmake, czyli nowa wersja pierwszego Resident Evil na NGC, był dla wielu niefanów Nintendo, kojarzonego z hydraulikami i grzybami, głównym powodem do zakupu platformy konkurującej z PlayStation 2 i Xboksem. Gra Capcomu stanowiła idealny przykład na uzasadnione sprzedawanie jeszcze raz „tego samego”. Nikt bowiem przy zdrowych zmysłach nie ważył się przylepić temu Residentowi łaty z napisem „odgrzewany kotlet” czy „łatwy skok na kasę”. Ponowna wizyta w posępnej posiadłości była w dużej mierze zgodna z przygodą, którą mogliśmy przeżyć kilka lat wcześniej, jednak na tyle różna, że żaden odbiorca nie mógł czuć się zawiedziony kupnem wersji na dwóch małych płytkach.
Shinji Mikami, projektant REmake'a, powiedział kiedyś w wywiadzie, że gra na NGC różni się w 70% od oryginału z konsol 32-bitowych. Najpoważniejsze zmiany dotknęły oprawy audio-wizualnej, czyniąc z REmake'a jedną z najładniejszych gier minionej generacji. Znana posiadłość została doszczętnie wyremontowana tak, by nie przypominała rozpikselowanego pierwowzoru. Nakręcono nowe przerywniki, wstawiono szereg dodatków, sekretów etc. Osoby pamiętające oryginał musiały się zmierzyć ze specjalnie przygotowanymi zagadkami, chociaż wiele znanych motywów powróciło w mniej lub bardziej zmienionej formie. Para bohaterów mogła trafić do wcześniej nieuwzględnionych lokacji i cały czas sycić oczy przepiękną, mroczną i klimatyczną oprawą wizualną.
Wygląd REmake'a to jedna z najczęściej wspominanych zalet gry na wyłączność dla NGC. Choć, jak już wcześniej wspomniałem, nie jedyna i nie najważniejsza, to mimo wszystko najbardziej oczywista. Grafika bowiem to w tym przypadku główny wyróżnik, świadczący o przepaści dzielącej oryginał od nowego wcielenia. Pozostałe nowości wpisywały się idealnie w sprawdzoną konwencję survival horroru, wałkowaną przez Capcom od połowy lat 90. do początku XXI wieku. REmake był trudny, wymagający myślenia, kombinowania i szukania. Absolutnie każdy zombiak stanowił śmiertelne zagrożenie dla bohaterów – jeden nieuważny ruch lub brak odpowiedniej ilości amunicji (standard), i można było się liczyć z koniecznością powrotu do ostatniego zapisu stanu gry.
REmake to najlepszy przykład tego, jak powinno się robić remake'i. Ogromny skok technologiczny został wykorzystany do wykreowania produkcji zadowalającej ówczesne gusta, chociaż nawet dzisiaj ten tytuł z 2002 roku nie ma się czego wstydzić. Z drugiej strony twórcy postawili na wierne odzwierciedlenie tempa czy stylu rozgrywki, jednocześnie serwując szereg nowości i inności dla osób pamiętających oryginał. Przechadzanie się po tych samych korytarzach nie było takim samym doświadczeniem. Fani serii mogli więc z zapartym tchem chłonąć nowe wcielenie klasyki, podczas gdy nowicjusze otrzymali piękną reinterpretację „jedynki”, nieodrzucającą po latach jak pierwowzór.
W dobie coraz częstszego sprzedawania remasterów z podciągniętą do HD grafiką i kompletem pucharków/osiągnięć do zdobycia, chciałoby się więcej takich REmake'ów. Bo dobre to i piękne.