The Last of Us Part 1. Nowe szaty arcydzieła [RECENZJA]
The Last of Us to tytuł mistrzowski, narracyjny majstersztyk. Nie wiem czy potrzebowałem jego odświeżenia. Wiem natomiast, że porwał mnie od pierwszej do ostatniej minuty. I bardzo szybko zapomniałem, jak gra wyglądała dekadę temu.
Dla tych, którzy przespali ostatnią dekadę albo dopiero dołączyli do świata gier wideo, krótkie przypomnienie czym The Last of Us Part 1 jest. Gatunkowo mamy do czynienia z mieszanką akcji, przygody i survival horroru w postapokaliptycznym anturażu. Powiedzieć, że świat pogrążony w epidemii zmutowanego grzyba, w którym rozgrywa się TLoU jest wrogi, to nic nie powiedzieć. Przyjdzie nam walczyć z wszelkiej maści zainfekowanymi maszkarami, ale, jak to zazwyczaj bywa w tego rodzaju sytuacjach, najgorsi są i tak ludzie: zdesperowani, pozbawieni resztek człowieczeństwa, próbujący przetrwać za absolutnie każdą cenę. Nawet czyjegoś życia.
Wytrzymać i przeżyć
W takim świecie Joel, człowiek z nieprzepracowanymi traumami, cynik, stojący twardo na ziemi, będący jednocześnie wytrawnym szmuglerem, otrzymuje zadanie niecodzienne - zapewnić bezpieczną eskortę 14-letniej Ellie, rezolutnej, ciekawskiej, ale też naiwnej nastolatce, która świat sprzed epidemii, zna jedynie z opowieści. Ich wspólna tułaczka to wciągające studium relacji rodzącej się w najgorszych z możliwych okolicznościach. Budująca się między nimi więź jest nie tylko efektem starcia z brutalną, ekstremalną wręcz rzeczywistością, ale również subtelnymi, chwytającymi ze serce drobnostkami. Momenty, gdy nastolatka usiłuje nauczyć się gwizdać, zachwyca się liczbą książek w zdewastowanej i opuszczonej bibliotece czy spotyka z dzikimi żyrafami (to z kolei fragment pokazujący, że cokolwiek by się nie stało, natura upomni się o swoje i da sobie bez nas radę) to chwile scenopisarskiej i reżyserskiej maestrii i dowód, że gry wideo potrafią być sztuką najwyższych lotów.
The Last of Us Part 1 to też historia o znoju. Pomimo tego, że kolejne poziomy nie należą do najbardziej przepastnych, ich eksploracja wymaga cierpliwości i skrupulatnego przeszukiwania. Ekwipunku nie kupujemy, tylko tworzymy z zebranych i porozrzucanych tu i ówdzie śmieci. Naboje są tu walutą cenniejszą od złota, a szmaty i rozmaite ostrza, potrafią uratować życie. Również walka bywa mozolna i wymaga skrupulatnego planowania. Wrogów jest zawsze więcej i najczęściej są od nas lepiej zaopatrzeni. Dlatego TLoU bliżej w tym aspekcie do skradanki niż wysokooktanowego akcyjniaka. A im wyższy poziom trudności, tym starcia stają się ciekawsze. Dlatego zachęcam do grania na minimum "normalnym" poziomie. Satysfakcja gwarantowana.
Wiem, że mogą być wśród was, drodzy czytelnicy osoby, które wcześniej z pierwszym The Last of Us nie obcowali, stąd starania, by za wiele nie zdradzić. Ale jedno zaznaczyć muszę. Grę otwiera niesamowicie klimatyczny i poruszający prolog. Jedno z mocniejszych otwarć w grach wideo. Prolog, który znam na pamięć. I choć wiedziałem co, kiedy i komu się przytrafi, chwycił mnie za gardło równie mocno, jak za pierwszym razem 10 lat temu.
Remake czy remaster?
W sieci toczy się niekończąca debata - co było motywacją twórców do stworzenia odświeżonej wersji nie tak przecież starej gry? Wielu w tym momencie zakrzyknie: skok na kasę! I zgodziłbym się z tym, gdybyśmy otrzymali podbitą rozdzielczość, mityczne 4K i wyższy licznik FPSów. Warto w tym momencie nadmienić, że jeśli postawimy na jakość kosztem klatkażu, gra potrafi zaliczyć drobne spadki. Ku mojemu zdziwieniu, przytrafiło się to kilkukrotnie i mocno liczę, że niedługo pojawi się patch, który poprawi sytuację.
W samej grze zmieniło się natomiast naprawdę dużo. Od reżyserii większości scen, ruchu kamery, przez najdrobniejsze detale, na filmowym ziarnie kończywszy. W górze śmieci dostrzeżemy teraz grasujące tam robactwo, światło odbija się od powierzchni kałuż albo rozprasza się wśród leśnych gęstwin. Świat sprawa dużo żywszego, choć przecież niemal opuszczonego. O graficznych fajerwerkach czy nowych animacjach (ta mimika twarzy!) nawet nie wspominam, bo wystarczy rzut oka na którykolwiek z materiałów promocyjnych, żeby dostrzec diametralne różnice.
Zmieniły się też mechaniki. Walka wręcz stała się bardziej fizyczna, nabrała dodatkowej głębi. Wrogowie stali się dużo mądrzejsi i sprytniejsi, informują się nawzajem o naszej ostatniej pozycji, próbują ją flankować, a kiedy trzeba, salwują się ucieczką. Wszystko to potęguje doznania i sprawia zwyczajnie większą frajdę podczas grania.
Odświeżenia doczekał się również sposób ulepszania broni. Teraz wygląda identycznie jak w The Last of Us Part 2 i sprawia wrażenie dużo bardziej realistycznego zabiegu. Nawet celowanie z łuku zostało pozbawione charakterystycznej linii pokazującej lot strzały, co również dodaje mechanice odrobiny realizmu. Owacje na stojąco należą się twórcą za pracę nad udźwiękowieniem gry. Odświeżone TLoU jest grą, w którą TRZEBA zagrać na słuchawkach. Zwłaszcza oficjalnych Sony Pulse 3D. Dźwięki zbliżających się Klikaczy nie tylko jeżą włosy na karku, ale pozwalają określić, z której strony należy spodziewać się kolejnej maszkary. Efekt jest naprawdę powalający, choć przeznaczony dla osób o mocnych nerwach.
Twórcy nie zapomnieli, podobnie jak w przypadku The Last of Us Part 2, o osobach z rozmaitymi niepełnosprawnościami. Możliwości dostosowania gry do osób z ograniczonym wzrokiem czy słuchem, są olbrzymie i w całości edytowalne. Nie zabrakło również audiodeskrypcji w przerywnikach filmowych, a nawet wibracji pada w rytm dialogów. Pełna lista wszystkich opcji potrafi przyprawić o zawrót głowy, a całość znajdziecie na oficjalnym blogu PlayStation.
Cena czyni cuda
Największym problemem odświeżonej wersji The Last of Us Part 1 jest jego cena. 329 zł w dniu premiery. Nazywajmy rzeczy po imieniu: gra jest droga. Ale odświeżanie jakiejkolwiek klasyki nigdy nie było tanie. Kiedy Led Zeppelin, The Beatles czy Tom Waits wydają reedycje swoich płyt, te kosztują tyle samo ile nowe albumy obecnie topowych artystów. Kiedy George Lucas poprawiał wygląd klasycznej trylogii "Gwiezdnych Wojen", całość trafiła do kin, na takich samych zasadach, jak każdy inny film. Takie praktyki nie są ani niczym nowym, ani szczególnie zaskakującym. Przynajmniej mnie. Osobną sprawą jest internet, który żywi się nawet najdrobniejszymi kontrowersjami. I nigdy nie będzie zadowolony.
Ale dla mnie sprawa jest prosta. Nie graliście nigdy w The Last of Us? Musicie nadrobić. To klasyk totalny. Lektura obowiązkowa. Kamień milowy gier wideo. Graliście i kochacie TLoU? W tym wypadku preorder już do was leci. Nie lubicie dzieła Naughty Dog? Jestem szczerze zdziwiony, że doczytaliście ten tekst do końca. Bo przecież i tak nic nie zmieni waszego zdania, do którego (żebyśmy mieli jasność) macie absolutne prawo.
Chyba nikogo nie zdziwi, gdy napiszę, że zakup The Last of Us Part 1 jest dla mnie jedną z najłatwiejszych decyzji w życiu. Mało tego. Stawałem na głowie, żeby zdobyć przepiękny steelbook, który z kompletnie niezrozumiałych dla mnie powodów, trafił jedynie na rynek amerykański i zapewne lada moment zacznie osiągać kosmiczne kwoty na aukcjach. Za to zarówno Naughty Dog, jak i Sony należy się sroga nagana.
Niemniej uważam The Last of Us Part 1 za arcydzieło. Jedno ze szczytowych osiągnięć w historii gier wideo. Tytuł, który naznaczył epokę. Odświeżona wersja wprowadza mnóstwo nowości, wygląda i brzmi obłędnie, do tego w obecnym kształcie stanowi komplementarną parę z dużo nowszym sequelem. We mnie zdołała rozbudzić chęć do ponownego przejścia The Last of Us Part 2.