Sleeping Dogs bardzo mocno pracuje na to, żeby być postrzeganym jako gra mająca do zaproponowania jedynie powierzchowną zabawę. Coś jak tanie filmy sensacyjne rodem z tego samego miasta.
Niedługo trzeba jednak czekać na zatarcie granic pomiędzy wciągającą rozgrywka i niesamowicie angażująca historią. My wcielamy się w Wei Chena, rodowitego mieszkańca Hongkongu, który większość swojego życia spędził jednak w San Francisco, zasilając ostatecznie szeregi tamtejszej policji, aby po przykrywką badać amerykańskie oddziały chińskiej mafii.
Jego powrót do ziemi ojczystej wikła go w historię podobną. Wykorzystując znajomości z dzieciństwa Wei ma przeniknąć do świata przestępczego i od środka dopilnować, by znalazły się haki na tych wyżej postawionych w hierarchii.
Niedługo po rozpoczęciu trafiamy na typową dla gier z otwartym światem misję, która po części popycha fabułę do przodu, a po części ma za zadanie wprowadzenia do jakiejś minigierki, która w trakcie dalszej zabawy może być odskocznią od wątku głównego. Pomyślcie o tańczeniu w The ballad of Gay Tony, a teraz zamieńcie to na karaoke z hostessami w klubie.
Założenia misji są proste: jedną z obsługujących klientów pań musimy przekonać, że należy nam się wejście do strefy VIP, co umożliwi dostęp do szefa klubu, z którym z kolei zwierzchnik Wei ma na pieńku. Przekonać ową niewiastę do siebie możemy w stylu klasycznym – właśnie śpiewem. Cała otoczka naszego karaoke ma znajomy popkulturowy rys. Ot, twardziel kopiący tyłki znajduje się w sytuacji dla siebie niekomfortowej, mało męskiej, żeby zaimponować dziewczynie. Pokazać, że ma też tą bardziej wrażliwą, bardziej zabawną stronę.
Kiedy więc w głośnikach leciała muzyka, a na ekranie śmigał tekst wraz z instrukcjami, co należy kiedy wcisnąć, ja walczyłem z analogową gałką pada po to, by nie brzmieć jak obżynany ze skóry kurczak. I w tym momencie dotarło do mnie jaką piosenkę śpiewam i w wykonaniu jakiego zespołu.
Sleeping Dogs to coś więcej niż zwykła gra akcji. To naprawdę intrygująca historia opowiadająca o poszukiwaniu własnej tożsamości, o wpływie środowiska i o celu uświęcającym środki. Wei Chen jest postacią o tyle fascynującą, że partycypujemy w jego zmaganiach z niesamowicie pociągająca rodzinną strukturą mafii, dającą poczucie przynależności, a palącą odznaką policyjną w kieszeni.
Gra bardzo umiejętnie zasypuje nas elementami mającymi uzmysłowić rozdwojenie głównego bohatera. Nie tylko całym systemem misji i punktów, które dzielą się na te policyjne i te mafijne, ale przede wszystkim kontaktem z bohaterami niezależnymi, którzy, oprócz tego, że nieźle napisani, nie są czarno-biali i łatwo ich po prostu, zwyczajnie polubić.
Wracając do sali karaoke w klubie Bam Bam Wei z mikrofonem w ręku w najlepsze bawi się przy piosence I Fought the Law (and the Law Won) w wykonaniu zespołu The Clash. Tak jest, policjant infiltrujący środowiska przestępcze śpiewa skoczną piosenkę mówiącą o bezsilności wobec prawa w wykonaniu zespołu zaangażowanego politycznie i w dużej mierze anty-establishmentowego.
Mam wielki szacunek do twórców gry, bo wprowadzenie takiej perełki (nie jedynej, jest tego więcej) pokazuje, że poważnie traktują oni zarówno tematykę, za którą się zabrali, ale także odbiorcę. Czwarta ściana łamana jest w fenomenalny sposób, bo tytuł zwraca się do nas w bezpośredni sposób, jednocześnie nie karmiąc nas formułką „zobacz kolego, jakie skomplikowane dylematy moralne przedstawiamy”, ale zmuszając nas do chwilowego zastanowienia i, przynajmniej w moim przypadku, głębszego zanurzenia się w świecie Sleeping Dogs.
Miałem przez chwilę wątpliwości, czy nie nadinterpretuję wagi tej sceny i celowości działań projektantów, ale odrzuciłem to zdając sobie sprawę jak wiele zbiegów okoliczności musiałoby zajść – wybrać piosenkę mniej znaną, zupełnie nie kojarzoną z karaoke, a do tego właśnie w wykonaniu Brytyjczyków, choć nie są oni autorami, a prezentują tylko jeden z wielu coverów utworu. Tak, mam pełne zaufanie, że celowo stworzona została fantastyczna scena. Poproszę więcej.