[Rozpoznanie wzorca] Zróbcie sobie jakąś krzywdę
[Rozpoznanie wzorca] Zróbcie sobie jakąś krzywdę
Niedawno widziałem na facebooku taki zabawny trolling – dowcipniś (związany z branżą grową, dodam) umieścił zdjęcie pokrytego trądzikiem e-sportowca, który zjadł o dwa hamburgery za dużo – i zestawił je z fotografią afroamerykańskiego atlety, z komentarzem, że główny problem e-sportu polega na tym, że zawodnicy wyglądają jak ten pierwszy, a nie ten drugi. To jest oczywista nieprawda. Głównym problemem e-sportu jest to, że jak każdy sport, jest nudny.
Co to znaczy – nudny? Pewnie, nie jest nudny dla fanów danego (e)sportu, ludzi, którzy siedzą mocno w temacie. O ile jednak soccer czy boks mają bardzo niski próg wejścia – do czerpania (niezrozumiałej dla mnie) radości z oglądania kopania gały nie trzeba wiedzieć nawet, co to jest spalony, wystarczy odróżniać kolory i wiedzieć, którzy to nasi (zwykle – ci, co dostają manto), bo tu chodzi o plemienność – to już żeby zrozumieć o co chodzi w manewrach Zergów trzeba samemu spędzić dużo czasu pykając w Starcrafta. A im więcej wiesz – zarówno o soccerze, jak i Starcrafcie – tym lepiej się będziesz bawić.
No i to znowuż wymaga włożenia wysiłku, co mi się trochę kłóci z zabawą. Jakby się chciał zmęczyć, to bym poszedł do pracy, nie?
I tak myślałem sobie, co takiego jest ciekawego w sporcie, gdy jesteś tylko widzem, a nie uczestnikiem. Bo uczestnictwo to zupełnie co innego, wiadomo, oko tygrysa, dreszcz walki, zmierzanie się z wyzwaniem naszego rywala, nie, cały ten jazz, emocje, które wychodzą ze środka, a nie są tylko transmitowanym przez telewizję czy internet ersatzem. Granie w grę czy własny wysiłek fizyczny zawsze będzie głębszy przeżyciem niż oglądanie, jak pedałuje lub gra ktoś inny, chociaż, przyznam, spędziłem kiedyś godzinę na youtube podziwiając kolesia, który przeszedł całego Metal Sluga 4 (chyba najtrudniejsza część serii) nie tracąc ani jednego życia.
I tak myślałem sobie, co takiego jest ciekawego w sporcie, gdy jesteś tylko widzem, a nie uczestnikiem, gdy akurat postanowiłem pobić kilka rekordów w Singstarze i w swoich dość bogatych zbiorach piosenek trafiłem na przebój zespołu Dire Straits „Walk of life”.
Piosenka, poza tym, że wpada w ucho, zawsze zwracała uwagę teledyskiem, w którym uchwycono to, co jest najważniejsze w widowiskowym sporcie – śmieszne momenty, w których ktoś sobie robi krzywdę. Np. baseballista, który przelatuje przez płot, albo futbolista potykający się o własne nogi.
I może właśnie tak jest, może to jest najważniejsze – możliwość zrobienia sobie krzywdy. Odgryzione uszy w boksie, połamane nogi sfaulowanych piłkarzy, dłonie urwane w wypadkach rajdowych? I może to jest właśnie problem e-sportu – nie można w nim sobie zrobić żadnej widowiskowej krzywdy. Poza zdobyciem garba, zespołu cieśni nadgarstka, klinicznej nadwagi czy wreszcie śmierci z wyczerpania w azjatyckiej kafejce internetowej. To wszystko jest bolesne (zwłaszcza śmierć), ale nie wygląda ciekawie w telewizji.
Ale co z tego, mógłby ktoś spytać, przecież na przykład szachy też nie są brutalne ani widowiskowe, o ile gracze nie zaczną się rzucać figurami albo nie są to magiczne szachy jak w Harrym Potterze. No właśnie, nie są, ale właśnie dlatego powstał przecież zupełnie nowy sport – szachowy boks, wymyślony przez Enki Bilala w komiksie s.f. „Zimny równik” i przeniesiony do reala w roku 2003. Mecz składa się w nim z jedenastu rund – przez sześć przeciwnicy grają w szachy, przez pięć – okładają się pięściami. Dokładniejsze reguły można znaleźć w Wikipedii.
STACJA BÓLU
W sobotnie i niedzielne poranki stacja BBC Entertaiment emituje sportowy teleturniej „Total Wipeout” (nie mylić z futurystycznymi wyścigami na Playstation). Lubię oglądać go dla weekendowego relaksu robiąc śniadanie. Zasady są proste – zawodnicy muszą przebyć w jak najkrótszym czasie tor przeszkód, który wygląda jak gra platformowa. Dlatego tak go lubię – daje możliwość obejrzenia ludzi uwięzionych w czymś w rodzaju Mario Bros. z perspektywy pierwszej osoby.
Cała frajda tego widowiska oczywiście bierze się z tego, że uczestnikom cały czas dzieje się krzywda – obrywają wielką rękawicą bokserską, lądują w błocie, spadają do basenu po odbiciu się od nadmuchanej platformy itd. „Total Wipeout” łączy więc w sobie najlepsze elementy gry komputerowej i sportu – i pierwiastek ludzki, nadający wszystkiemu pożądanego realizmu (ale to akurat temat na inną okazję).
Jakie wnioski z tego wszystkiego mogliby wyciągnąć organizatorzy meczów w Zergi, gdyby chcieli oczywiście posłuchać mojej rady i wprowadzić nieco krzywdy do rozgrywek?
Jest taki film o Jamesie Bondzie pod tytułem „Nigdy nie mów nigdy” („Never Say Never Again”) z 1983 roku. Nie należy on do serii, to remake filmu „Operacja Piorun” („Thunderball”, 1965), nakręcony jedynie z takiego powodu, że ktoś wygrał w sądzie batalię o prawa autorskie. W główną rolę wcielił się podstarzały już Sean Connery. Film został odpicowany w stosunku do oryginału, wprowadzono doń wiele nowoczesnych rozwiązań, takich jak coś w rodzaju wirtualnej rzeczywistości służącej do trenowania agentów, szpiegowskiego motocykla i wreszcie pojedynku w laserowej grze „Domination” (w oryginale grano w zwykłego bakarata).
Zasady gry w „Dominację” są, jak zwykle, proste – jeden gracz atakuje kraj wybrany przez drugiego uczestnika rakietami, a tamten musi się bronić. Twist polega na tym, że w miarę przegrywania joysticki zaczynają razić prądem. Ała!
No właśnie, a gdyby dodać taki motyw do Starcrafta – Zerg niszczy budynek – gracz dostaje elektrowstrząsem. Ała! Niech ma, niech następnym razem bardziej się przykłada! No przyznajcie sami, nie chcielibyście oglądać, jak grupa e-sportowców obrywa prądem?
Jeśli ktoś chciałby na własnej skórze sprawdzić, jaka to fajna zabawa, zapraszam (znów!) do berlińskiego Muzeum Gier Komputerowych. Można tam znaleźć automat nazwany PainStation. Stacja bólu, przeciwieństwo Stacji Gier firmy Sony (który zresztą miała wąty do tej nazwy), to kolejna instalacja artystyczna oparta na grze automatowej.
W systemie stworzonym przez Tilmana Reiffa i Volkera Morawe, studentów Kunsthochschule für Medien w Kolonii, dwóch graczy toczy pojedynek w klasycznego Ponga. Zainspirowani popularnym w Niemczech wariantem Makao, w którym bije się pięścią w dłoń przegranego przeciwnika, dodali do zwykłej gry element bólu. Za jego dostarczanie odpowiada jednostka PEU (Pain Execution Unit), na której kładzie się rękę. Zawiera sensory i sprzężenie zwrotne, takie jak grzałka czy impuls elektryczny. Zakres bólu zwiększa się w zależności od postępu w grze – która toczy się niezależnie od punktacji, przegranym jest bowiem ten, kto pierwszy zdejmie ręce z PEU.
Jak widać – technologia istnieje, trzeba ją tylko zaimplementować. A wtedy pójdę po popcorn i zostanę największym kibicem e-sportu na świecie!