[Rozpoznanie wzorca] Smak goryczy zwycięstwa
[Rozpoznanie wzorca] Smak goryczy zwycięstwa
A było to tak, że poszedłem z żoną do znajomych, którzy grają. Nie tylko na konsoli, jak my, ale i na komputerze, i w różne planszówki, i karcianki, i karcianko-planszówki, i w takie gry, do których trzeba masy kartoników i najróżniejszych pionków. To dla mnie nieco terra incognita, w swoim czasie grałem w takie klasyki jak „Bankrut” czy „Eurobiznes” (klony „Monopoly” z lat osiemdziesiątych), proste planszówki w rodzaju „Chińczyka”; mam parę gier Lego (planszówka „Minotaur”, golenie owiec i zbieranie bananów) i „Scrabble”. To bardzo proste gry o bardzo prostych regułach. Te, które zbiera i w które gra Larry, mają reguły skomplikowane, często wymagające tłumaczenia dłuższego niż trwa sama rozgrywka.
Larry wcale nie nazywa się Larry i ma nawet inną ksywę, ale na potrzeby tej opowieści będzie się tak nazywał, ok?
Nie mogę uwolnić się od myśli o przegrywaniu i wygrywaniu. Więc mówię do Larry'ego, że chyba bardzo nie lubi przegrywać. Ależ skąd, mówi Larry, a ja mu trochę nie wierzę, bo odniosłem wiele razy wrażenie, np. jak graliśmy w Buzz!, że jak przegrywa, to ma nieco zbyt zaciętą minę.
– Ale wygrywać lubisz, co?– A kto nie lubi? Wygrywanie jest przyjemne.
Larry dużo gra ze swoją żoną, ale nie tak, jak my – my wolimy grać razem przeciwko Maszynie, np. w Metal Sluga. Larry i jego żona grają przeciwko sobie, co podobno pozwala na rozładowanie wielu małżeńskich stresów i napięć. Mówię mu o tym, że wolimy co-opy, wtedy decyduje, że dziś zagramy w co-opa. Gra nazywa się „Rune Age” i jest karcianką, ale oprócz samych kart, na których widnieją pejzaże i postacie z fantasy, używa się żetonów określających poniesione straty i obrażenia oraz czarnej kostki zagłady.
Gramy we czwórkę przeciwko Grze. To jeden z dostępnych „trybów gry”. Można też walczyć ze sobą, albo i z Grą, i z innymi graczami.
Gra jest okrutna. Każde z nas ma swoją rasę – mi trafiły się elfy, są jeszcze berserkerzy, umarlaki i zwykli, nudni ludzie. Zasady są skomplikowane, mój prosty umysł odbiera je jako skrzyżowanie wojny, pasjansa i pewnie Pokemona, chociaż nie jestem pewien, bo w karcianego Pokemona grałem tylko raz i pewnie wszystko robiłem źle. Larry tłumaczy, czym są poszczególne karty, do czego służą pieniądze, a do czego punkty wpływu, bo tu można zająć takie „wolne miasto”, a tu wezwać potwora, o, tyle jest wart, ale to trzeba razem z tym, a potem się te kartę tak układa, a potem się cośtam, zaczyna mi się wszystko plątać, trudno, wyjdzie w praniu, przypominam sobie taką grę pijacką, że nie wolno wstawać od stołu zrobić siku o ile się nie ma odpowiedniej karty, to dopiero jest okrutna gra.
Pierwsza runda, w której jeszcze Gra nie rzuciła na nas przeciwnikiem z talii z przeciwnikami, jest lajtowa, o, kupiłem sobie jakiegoś elfa czy inną twierdzę, będę miał z tego punkty wpływu, więc fajnie, spoczko.
A potem Larry sięga do talii z przeciwnikami i wyciąga kartę „Obelisk Strażnika”.
Szary kartonik, bogato zdobiony w stylistyce erpegowów fantasy, na górze ma napis „Obelisk Strażnika”, a pod nim obrazek przedstawiający rzeczony obelisk na tle krwawego nieba, wokół spękanego monolitu kłębią się sylwetki czerwonych diabłów czy innych demonów. Żeby nie było wątpliwości, napis pod obrazkiem głosi WRÓG.
Całość wieńczy instrukcja – „Jeżeli gracz w swojej turze nie zaatakuje tego wroga, Ojczyste Królestwa wszystkich pozostałych graczy otrzymują po 2 obrażenia. Rozstrzygnięcie: zniszcz 1 losową jednostkę z ręki każdego gracza”. Do tego wizerunek Kostki Zagłady i tarcza z cyfrą 7.
Co, co, co.
Po polsku to oznacza, że JEŚLI go nie zaatakuję, to wszystkie bazy innych graczy dostaną po 2 hitsy. A mamy na dzień dobry 20 punktów energii. Natomiast JEŚLI go zaatakuję i nie uda mi się pokonać (a nie uda, bo ma, jak wynika z ikony tarczy, 7 punktów energii, więc musiałbym zaatakować kartami o łącznej mocy 7) to każdy straci po jednej karcie z elfem-łucznikiem czy maszyną oblężniczą, czy co tam akurat ma. A rzut Kostką Zagłady rozstrzygnie jeszcze, czy w razie niepowodzenia stracę tę kartę, którą go atakowałem.
Po prostu nie ma szans.
I faktycznie. Cały czas zbieramy ciosy. Tracimy energię i karty. Mało tego. W kolejnej rundzie na stół trafia następny wróg. I następny. Ale to nie znaczy, że tamten znika. O nie, ciągle jest, czekając na pokonanie.
Wykrwawiamy się.
I nagle – co ja trzymam w ręce, elfią czarodziejkę i takiegoż wojownika, ich łączna siła to 7, och, och, mam taką szansę. Ale moja baza ma już 11 punktów obrażeń. Przyjmę jeszcze parę, zanim do mnie dojdzie...
Czy mówiłem, że jeśli któraś baza padnie, to wszyscy przegrywają? Ano, właśnie tak jest.
…i w końcu do mnie dochodzi, mam ostatnie punkty energii, ale może się uda pokonać przynajmniej ten cholerny obelisk.
Więc kładę na nim moją małą armię elfów.
Ale to nie koniec.
Teraz muszę rzucić kostką.
Kostka Zagłady pewnie się tak nie nazywa, nie wiem jak się nazywa, ale wygląda jak Kostka Zagłady. Sześcian. K6. Jest cała, oczywiście, czarna. Kostka, która odbiera wszelką nadzieję, nie może mieć innego koloru. Trzy boki są puste. To te dobre. Na dwóch są czaszki. Po jednej na każdej. I na ostatniej – czaszki dwie. Każda czaszka oznacza śmierć.
Niby śmierć atakującej jednostki – gracz wtedy musi ją oddać do „koszar”, w których się je kupuje – ale teraz wszystko postawiłem na jedną kartę. No, dwie karty. Elfią czarodziejkę i wojownika. Łączna siła 7. Biorę do ręki kostkę i rzucam.
Spada pod stół. Trzeba powtórzyć rzut.
Rzucam.
Turla się.Turla się przez wieczność.
Turla się przez wszechświat. Mija drogę mleczną.
Kostka Zagłady.
Ślepa jak Temida. Bezlitosna jak kebab z Dworca Centralnego.
Wyrok.
Czaszka.
Atak ostatniej szansy się nie powiódł.
Jeszcze dla porządku gramy jedną rundę, w której tracę resztę energii i zdycham. A razem ze mną – wszyscy. Game Over.
SZOK I NIEDOWIERZANIE
Co to było! Co to za okrutna gra, zastanawiamy się. To nie tak miało być – tłumaczy się Larry. To gra, która uczy, że życie jest bez sensu – mówię. – Jakie były w ogóle warunki zwycięstwa? – pytam. Przeczekanie lub pokonanie wszystkich wrogów i kataklizmów. Liczę na palcach i nijak nie rozumiem, jaka ekonomia by na to pozwoliła. Za mało kasy, za słabe jednostki. A może nie umiemy grać, myślę, może jakieś supernerdy wiedzą, jak zagrać pierwszą rundę i rozwalić wszystko.
Przedziwne uczucie. Przegrywałem wiele razy, ale kiedy przegrywasz w grę wideo, to zupełnie co innego. Przegrywa się z komputerem. Bezduszną Maszyną. Tu Gra była abstrakcją. Sami to sobie zrobiliśmy. Wyrafinowana forma masochizmu.
Ale i odczuliśmy pewną przyjemność. Przegraliśmy razem. Było za co wypić. Zbliżyliśmy się do siebie. Może chodziło o taką właśnie formę socjalizacji?
A potem, dla relaksu, zagraliśmy sobie w „tetrisa”. Tak naprawdę to nie „tetris”, tylko gra planszowa „Blokus”, w której układa się tetrisopodobne kształty na planszy, tak, aby stykały się tylko rogami. Czwórka graczy, każdy ma swój kolor, plansza szybko się zapełnia, więc wchodzimy sobie w paradę, blokujemy się wzajemnie (stąd nazwa). Ale jest fajnie. I nawet raz udaje mi się wygrać.
Na drugi dzień znajduję grę Blokus w App Store. To oficjalna, wierna cyfrowa wersja planszówki. Można grać z ludźmi albo z komputerem. Wybieram drugą opcję i po zaciętej walce pokonuję kaczora Webbera, psa Wreksa i kotka o imieniu Mittens. 104 punkty. Wygrałem, ale się jakoś specjalnie nie cieszę. Z ludźmi było o wiele fajniej. Czuję smak goryczy zwycięstwa.