[Rozpoznanie wzorca] Małe obsesje
[Rozpoznanie wzorca] Małe obsesje
Nigdy nie wiem, co mnie trafi, dlaczego jakaś gra poruszy strunę, a koło innej przejdę obojętnie. Czasem działa przekora – zdarza mi się stronić od przehajpowanych dużych tytułów, które wszyscy chwalą, nie dlatego, że na siłę chcę mieć odmienne zdanie czy uważam je za słabe – zwyczajnie ich wszechobecność stawała się nudna; wszyscy grają w GTA piąte i wszyscy mają Opinię na jego temat.
Na początku lat 90. miałem dwie obsesje – Flashbacka (o czym wspominałem) i Turricana II (gra twórców Giana Sisters). Na początku nowego wieku z kolei zakochałem się w przygodówce Syberia; gdy wyszła jej druga część kupiłem ją w dniu premiery w empiku i był to chyba jedyny raz, kiedy tak bardzo czekałem na jakąś grę. Stałem się fanem Benoîta Sokala, mam w kolekcji jego wszystkie gry – wcześniejszą Amerzone, późniejsze, nieco rozczarowujące Paradise czy wreszcie Sinking Island, w którą do dziś nie zagrałem, bo zażyczyła sobie obecności płyty w napędzie, a ja akurat miałem netbuka, to jednak zupełnie inna historia i jeszcze kiedyś do niej wrócę.
Obsesje potrafią przyjmować różną formę. Są ludzie, którzy do dziś grają w klasycznego Dooma, który został rozebrany i przeanalizowany na wszystkie możliwe strony; korzystają ze strategii opartych o znajomość kodu gry i co za tym idzie „psychologię” potworów. Moja mała obsesja Syberii sprawiła zaś, że – podobnie jak przy Flashbacku i Turricanie szukałem innych, podobnych gier, takich, które pochodziły z tego samego studia (dość porażkowe Post Mortem) lub miały podobną bohaterkę (świetna przygodówka The Longest Journey).
Albo znakomita i mocno niedoceniona w swoim czasie Beyond Good And Evil, gra totalna, łącząca w sobie wszystkie możliwe gatunki – bijatykę, platformówkę, skradankę, wyścigi, strzelankę, zbieractwo, zręcznościówkę i przygodówkę – znakomite wykonanie i ciekawą historię. Doczekała się edycji HD, wciąż niepewne są losy sequela. Na szczęście gdy zacząłem odczuwać głód BG&E, mogłem wrócić do innej gry jej twórców – trójwymiarowej platformówki Rayman 2.
NAJLEPSZA GRA ŚWIATA
No właśnie – Rayman. Moja najnowsza obsesja.
Już nie ten stary, i nawet nie ten nowy, z dopiskiem Legends, tylko Rayman Origins, przedostatnia odsłona klasycznej już serii, która przeleżała nieco na półce, czekając, aż będziemy mieli czas zagrać. Użyłem liczby mnogiej, bo to jedna z gier, w które nie ma sensu grać samemu, dwójka graczy to niezbędne minimum, żeby czerpać przyjemność z rozgrywki. W grupie raźniej – śmierć nie jest tak bolesna, bo nie trzeba zaczynać od ostatniego checkpointa, o ile nasz partner wciąż dycha, można sobie pomagać podsadzając w trudniej dostępne zakamarki planszy; niby wszystko to da się zrobić samemu, ale o ile bardziej się człowiek zmęczy; dużo to mówi o życiu, które w pojedynkę też jest znacznie trudniejsze i mniej wygodne. Do tego – niski próg wejścia. Nie trzeba być doświadczonym graczem, żeby cieszyć się Raymanem, gra jest bardzo przyjazna dla początkujących, jednocześnie zostawiając dużo wyzwań dla wyjadaczy, co znacznie ułatwia zmontowanie ekipy.
Co jest takiego w tej grze, że zaczęła mi się obsesyjnie podobać? Nie odkryję Ameryki, to coś, co widać na pierwszy rzut oka – jest piękna. Po prostu pięknie namalowane plansze. Piękna i przyjemna – radość z gry jest tak duża, że nawet porażkę odbiera się jako sukces, powtarzanie nieudanej misji mniej boli, kiedy jest tak fajnie. To niby klasyczna platformówka, ale platformówka wyrosła z lat doświadczeń, arcydzieło gatunku, pełne doskonale wykonanych pomysłów i adaptacji klasycznych motywów, takich jak poziomy tematyczne. Surrealistyczne tematy leveli, popularne w latach 90 połączono tu z klasycznymi tematami geograficzno-pogodowymi, przez co powstał chyba najfajniejszy poziom w historii – spożywcza kraina podzielona na część lodowo-lodówkową oraz ogniowo-kuchenną.
Suma drobiazgów, które zwykłą grę zmieniają w NAJLEPSZĄ GRĘ ŚWIATA.
No więc gramy sobie, powolnym tempem zajętych ludzi, po kilka etapów dziennie, po kolacji, i co się dzieje – czuję, że rodzi się we mnie obsesja. Przyłapuję się na tym, że piękne zielone krainy z Raymana przelewają się do moich snów. Ajajaj.
Więc zaczynam drążyć, chcę więcej, okazuje się – co wcale nie jest zaskoczeniem – że Rayman doczekał się przygód w wersji mobilnej. Nie zastanawiam się nawet przez chwilę, Rayman Jungle Run ląduje w moim iPhone'ie.
Tytuł sugeruje, że to jedna z wariacji na temat gier o bieganiu, o których kiedyś pisałem i faktycznie, gra ma pewne cechy upodabniające ją do np. Canabalt – do gry, przynajmniej na pierwszych poziomach, wystarczy jeden przycisk, odpowiadający za skakanie.
Ale Rayman nie biegnie tu w nieskończoność, nie pędzi w stronę horyzontu po kolejne punkty, zbierając kasę na upgrade'y. To zupełnie inna gra, prawdziwa platformówka, której nietypowe sterowanie stawia gracza przed zupełnie nowymi wyzwaniami. Celem jest nie tylko dobiegnięcie do końca poziomu, ale zebranie po drodze wszystkich świetlików – Lumii. Tylko wtedy dostaniemy kryształowy Ząb, jeden z pięciu potrzebnych do odblokowania Krainy Umarłych. Z tego powodu uczucie towarzyszące grze w Dżunglową Przebieżkę przypomina granie w Angry Birds – trzeba rozkminić planszę, wybrać odpowiedni moment – kiedy skoczyć, a kiedy, wręcz przeciwnie, poddać się grawitacji; potrzebny jest refleks, precyzja i dobra pamięć.
To jedna z lepszych gier mobilnych – nie dość, że jest przepiękna (zwłaszcza w HD, wykorzystuje bowiem tę samą grafikę, co „duża” Origins, której jest spinoffem), to jeszcze doskonale wykorzystująca ograniczenia – czy po prostu warunki – gier na smartfony. Zawsze będę wolał gry, które są zaprojektowane pod konkretną maszynę niż te, które na siłę przenoszą rozwiązania z innych platform. Jednoczesna gra w „dużego” i „małego” Raymana okazała się niesamowitym doświadczeniem – nauka precyzyjnego skakania w wersji mobilnej sprawiła, że lepiej zaczęło mi iść w Origins.
Do tego RJR nagradza gracza – w miarę znajdywania Lumii odblokowują się piękne obrazki z galerii, portrety bohaterów i magicznych nimf, które można używać jako tapety (tłem w moim telefonie jest teraz Rayman grający na gitarze, z nimfą Fée de la Mort towarzyszącą mu na bębnie); co też pogłębia radość czerpaną z gry – dopiero po odblokowaniu obrazka z pirackim statkiem, który atakuje nas w Rayman Origins, mogłem na spokojnie przyjrzeć się mnogości detali, takich jak majtki suszące się na jednej z lin. Tyle twórczego serca włożono w obiekt, który pojawia się w tle, w czasie szaleńczej akcji, że gracz nie ma szans przyjrzeć mu się uważnie. Doceniam to i powtarzam – to suma takich drobiazgów zmienia zwykłą grę w NAJLEPSZĄ GRĘ ŚWIATA.