Retro - Pilot Wings
Retro - Pilot Wings
Dawniej, jak grało się w symulatory, było się kimś. Wszyscy dookoła patrzeli na ciebie z podziwem, kłaniali się, rzucali kwiaty pod stopy. „Patrzcie! To ten co wystartował samolotem i nie rozbił się przez 3 minuty” - mówili. Bo kiedyś, żeby tego dokonać, należało przeczytać pięciusetstronicową instrukcję, mieć joystick z co najmniej pięcioma przyciskami i przepustnicą, a i sam komputer musiał trochę odbiegać od standardów. Dzisiaj już nikt nie ma cierpliwości do prawdziwych symulatorów. Najchętniej wszyscy zatopiliby się w swoich kanapach, a gry obsługiwali jedną ręką. A instrukcja? Co to „instrukcja”? I to właśnie przez taką postawę ten gatunek błąka się teraz od farmy do farmy, czasami zaznaje spokoju na jakimś miejskim wysypisku czy brudnej ulicy, a w najlepszych wypadkach robi co może na kolei. Ale marne to pocieszenie jeżeli spojrzeć na poziom wykonania tych produkcji. No dobra. Też nie mam już cierpliwości do symulatorów. Pozostały mi po nich tylko miłe wspomnienia. Ale jest jeden tytuł, w który grywam do tej pory. I nie potrzeba do niego fikuśnego kontrolera, trzech monitorów, ani nawet komputera. Wystarczy zwyczajny SNES i dowolnie duży telewizor.
Pilotwings to produkcja bardzo odważna jak na swoje czasy. Gatunkowo nie pasowała nigdzie. Światem gier rządziły platformówki, shoot ‘em upy i chodzone bijatyki. A tu ktoś wymyślił sobie, że stworzy grę o fruwaniu w przestworzach i o niczym więcej, skorzysta z dopiero co raczkującej technologii symulującej trzeci wymiar i wrzuci to na konsolę, która na rynku nie istniała nawet miesiąc. Jak to się mówi, kto nie ryzykuje, ten nie ma. Już w 1990 roku Japończycy mogli zagrywać się w Pilotwings, a reszta świata dostała go w dniu premiery SNES-a.
I tak, jak założyli sobie twórcy, w grze nie było niczego poza lataniem. Nie było ani rozpraszającej uwagę gracza fabuły, ani głównego bohatera, z którym trzeba by było się identyfikować. To my mieliśmy starać się o licencje pilota i walczyć ze wszelkimi trudami z tym związanymi. Nawet sama instrukcja wydawała się być zwyczajną ulotką szkoły lotniczej. Mogliśmy w niej poznać egzaminatorów i ich charakterystyki, lotniska, na których miały odbywać się testy i oczywiście listę sprzętu, z którego mieliśmy korzystać. Wszystko bardzo szczegółowo i doskonale opisane. W końcu to nauka latania, a nie test na kartę pływacką. Dodatkowo na końcu książeczki była strona, na której mogliśmy wpisać swoje dane, przykleić zdjęcie i opisywać progres. Jak symulacja to pełną gębą. Cały kurs na pilota był podzielony na cztery stopnie. Każdy z nich zdawaliśmy tylko wtedy, kiedy osiągaliśmy odpowiednią ilość punktów. Dostawaliśmy je za szybkość wykonywanych misji, za precyzję, za ilość zaliczanych punktów kontrolnych i całą masę innych rzeczy. Najważniejsze jednak, że wszelkie zadania, jakie na nas czekały, dość mocno różniły się od siebie, dzięki temu nie mieliśmy wrażenia, że w kółko robimy to samo i nie osiągamy niczego w naszej karierze.
Jeżeli chodzi o sam sprzęt do poruszania się po niebie to dostawaliśmy całkiem oryginalne wyposażenie. Mogliśmy polatać czerwonym dwupłatowcem czy helikopterem wojskowym, rzadko spotykanym w grach szybowcem, a i iście futurystycznym urządzeniem, jakim jest plecak odrzutowy. Do tego pojawiały się też skoki spadochronowe, a żeby tego było mało, w rundach bonusowych wcielaliśmy się w skrzydlatego Ikara czy nurkującego do basenu pingwina. Każde z nich wymagało od nas niemałych umiejętności i wyczucia. Ćwiczenia były konieczne. Gwarantuję, że żadne z was nie przeszłoby pierwszego poziomu bez odpowiedniego przygotowania. Pilotwings nie należy do łatwych tytułów i mimo że sam w sobie nie jest zbyt długi, to zanim zobaczymy jego koniec, potrafi minąć parę godzin. Warto nadmienić, że sterowanie w tym wszystkim jest bardzo proste i precyzyjne. Nie ma się wrażenia, że gra się kawałkiem drewna, czy brakuje chociażby analogowej gałki. SNES-owy pad działa tu po prostu doskonale.
I absolutnie zrozumiem, jeżeli opis tego tytułu nikogo nie zachęci do grania. Nawet zrzuty ekranu mogą wydawać się mało interesujące. Miejscami potrafi nawet powiać pustką. Wystarczy jednak spróbować, by zatracić się w Pilotwings bez reszty. Fakt, może czasami frustrować, a niektóre misje mogą wydawać się nie do przejścia. Jednak nie będzie to wina gry, tylko naszych miernych umiejętności. Nie wolno zapominać, że ten niepozorny tytuł to jednak symulator, który może i z powagą czasami mało ma wspólnego, ale potrafi niedowiarków skutecznie sprowadzać na ziemię. A ja po raz kolejny wracam za stery samolotu, by znowu stać się najlepszym pilotem na świecie. Dziękuję za wspaniałą grę, panie Miyamoto!Forge of Empires poprowadź swoje plemię przez epoki