Retro - Mortal Kombat Mythologies: Sub‑Zero
Retro - Mortal Kombat Mythologies: Sub-Zero
Usiądźcie wygodnie, nakryjcie się kocami, bo opowiem wam bajkę. Nie będzie to szczęśliwa historia, nie będzie miała nawet pozytywnego zakończenia. Ale sądzę, że powinniście ją poznać. Będzie ona o Dziadku Mrozie, który wbrew własnej woli, prawie zniszczył… serię Mortal Kombat.
Historia ta ma swe początki w zamierzchłych czasach, kiedy to pojawił się Street Fighter II. Właśnie wtedy rzesze graczy przychodziły do salonów, by pobić się wirtualnymi zawodnikami. Potyczek było wiele, a każdą z nich jakiś wojownik kończył z posiniałą twarzą i krwotokiem z nosa. Minęło niewiele czasu od tego przełomu, kiedy to nagle pojawił się wędrowiec z dobrą nowiną. Stanął w drzwiach ze swoim automatem i powiedział: „Oto daję wam nową grę. Bijcie się w niej. Niech poleje się krew, a kontrowersja obiegnie cały świat. Przyjmijcie ode mnie Mortal Kombat!”. To był Ed Boon, który w gatunek bijatyk wsadził swoje pięć groszy, a nawet i parę złotych. Pokazał nam, że ilość krwi w człowieku czterokrotnie przekracza jego objętość, że każdy z nas ma w sobie trzy klatki piersiowe i osiem ud i najważniejsze, że po pokonaniu przeciwnika możemy go upokorzyć na wiele, często mało łagodnych sposobów. Wspaniałe były to czasy. W ten prosty sposób Ed bawił wszystkich przez lata racząc nas co to nowymi odsłonami serii. Nawet Mortal Kombat 3, który bódł wielu fanów boleśnie, był przyjemny i bardzo grywalny. Ba! Malkontenci dostali nawet jej poprawioną wersję z przedrostkiem Ultimate. Ale z daleka nadciągały już ciemne chmury, które wyglądały dość złowieszczo. Ktoś wspominał o tym, że następna część serii ma się pojawić w pełnym trójwymiarze, inni szeptali coś o odejściu od formy turnieju walki i pójście w stronę platformówek. Później okazało się, że obie te przepowiednie były prawdziwe.
Zanim jednak Ed Boon uraczył nas kanciastymi postaciami, które padają na ziemię jak bale drewna, zarówno Nintendo 64, jak i Playstation zostały obdarowane tytułem Mortal Kombat Mythologies. Miał to być nowy kierunek serii, mała odskocznia, której zadaniem było przedstawianie historii poszczególnych postaci uniwersum. I jakkolwiek by to nie brzmiało, na pierwszy ogień poszedł Sub-Zero. Nie trzeba być wielkim znawcą Mortal Kombat by wiedzieć, że ten lodowy ninja ma na pieńku ze Scorpionem. I vice versa. Wzajemnie obwiniają się o to, który pierwszy wymordował drugiemu jego klan. Jak naprawdę było? Który z nich jest tym złym? A może ktoś inny maczał w tym palce? Przyznacie, że jest to dokonały materiał na fabułę gry, ale nie martwcie się. Nie został on zmarnowany na coś takiego jak Mortal Kombat Mythologies: Sub-Zero. Tutaj dostaliśmy podrzędną opowiastkę o tym, jak naszego bohatera wynajmuje czarnoksiężnik Quan Chi, by ten zabił czwórkę bogów i odzyskał od nich wszechmocny medalion. I tyle. Po drodze jest „zaskakujący” zwrot akcji, dwuminutowy wątek miłosny i zakończenie jak z serialu. Krótko powiedziawszy, nie było najlepiej.
W komplecie do tej fabuły przygotowano rozgrywkę na odpowiednim poziomie. Wzięto sterowanie wprost z trzeciej odsłony Mortal Kombat, zaimplementowano je do platformówki przypominającej trochę Pandemonium, dla zabawy dodano parę elementów RPG i trzymano kciuki by to wszystko jakoś ze sobą działało. Z założenia mieliśmy chodzić po lokacjach, bić każdego napotkanego gościa zdobywając w ten sposób doświadczenie i przy okazji skakać po platformach i zbierać różne przedmioty. Dlaczego to nie wyszło? Każdy wie, że skakanie w bijatykach jest do bólu drewniane. Jeżeli weźmiemy i przeniesiemy je bezpośrednio do platformówki, wychodzi nam słabo grywalny potworek, który przy pierwszej lepszej sytuacji wywołuje u człowieka plucie pianą na lewo i prawo. I taki jest cały Mortal Kombat Mythologies: Sub-Zero. To mozolna, bardzo nieprzyjemna walka z platformami, pułapkami i przeszkodami. Wszelkie potyczki z przeciwnikami możemy ignorować, bo nie dość, że nas spowalniają to nie są warte całego wysiłku w nie włożonego. Jedyny element, który w jakiś sposób tu działa to walki z bossami. Nie wpadamy przy nich w przepaście, nie przygniatają nas sufity i nie pali podłoga. Dostajemy zwykłą potyczkę jeden na jednego. Reszta to niedopracowany śmietnik, który nie dość, że nieciekawie wygląda to atakuje nas nieprzyjemnym smrodem.
Ale nie martwcie się. Jest jedna dobra rzecz w Mortal Kombat Mythologies: Sub-Zero. To wstawki filmowe grane przez żywych aktorów. Prawda, są trochę drewniane, a komputerowe tła straszą, ale trzeba przyznać, że wszelkie kostiumy do nich wykonane są znakomite. Quan Chi bez problemu mógłby się pojawić w jakiejś hollywoodzkiej produkcji i nie miałby się czego wstydzić. Szkoda, że te filmiki istnieją tylko w wersji na Playstation. No cóż, w końcu to były płyty kompaktowe, a nie jakieś tam kartridże.
Czego zatem uczy nas ta historia? Nas absolutnie niczego. Ale Ed Boon nauczył się wiele. Mortal Kombat swego czasu był na szczycie i rządził w wielu salonach gier i na masie urządzeń do grania. Każda jego następna część była doskonalsza, ale w pewnym momencie przyszło zmęczenie materiału. Mortal Kombat Mythologies miał być przyjemnym powiewem świeżości, jednak okazał się prawdziwą klapą. Przyznam, że samo założenie tej produkcji było bardzo fajne i mogło się udać, ale niestety wygrały tutaj spore niedoróbki. Nie ta fabuła, nie to sterowanie, a już na pewno nie te projekty poziomów. Od tamtego czasu cała seria wpadła w ciąg małych sukcesów i niestety większych. Ale gdyby nie one, w 2011 nie dostalibyśmy przewspaniałego Mortal Kombat, który nie dość, że był wspaniałą bijatyką to na dodatek doskonale opowiadał swoją dziwną i miejscami durną historię. A co do was drogie dzieci to bądźcie grzeczne, bo inaczej w nocy przyjdzie to was przygruby, brodaty dziad i zostawi wam pod choinką Mortal Kombat Mythologies: Sub-Zero. A wierzcie mi, to gorsze niż rózga.