Retro - Discworld
Retro - Discworld
Swego czasu byłem ogromnym fanem przygotówek point ‘n click. Grałem praktycznie we wszystko, w czym zbierało się przedmioty, rozwiązywało zagadki i prowadziło dialogi. Uwielbiałem szalone Sam & Max: Hit the Road, nieraz wracałem do polskiego Teenagenta, a i Day of the Tentackle przeszedłem kilkukrotnie. Tym, co najbardziej mnie przyciągało do tych właśnie tytułów, był niesamowity humor. Inteligentny, abstrakcyjny humor, który po dziś dzień bawi mnie do łez. I mimo tego, że powyższe tytuły to jedne z najlepszych gier swojego gatunku to i tak nie miały szans w porównaniu do Discworlda, który pojawił się w połowie lat 90. na PC.
Właśnie dzięki tej grze dowiedziałem się o istnieniu Dysku. Że podróżuje on przez wszechświat na słoniach i gigantycznym żółwiu, że znajduje się na nim mieścina o nazwie Ankh-Morpork, i że mieszkają w nim dziwni ludzi, zwierzęta i różnego rodzaju stwory. W dniu, w którym do niego przybyłem okazało się, że w mieście pojawił się smok. Dziwne to dość było, gdyż wszyscy dookoła wiedzieli, że smoki nie istnieją. Przynajmniej nie wtedy, kiedy się w nie nie wierzy. Tak tajemniczą i nadprzyrodzoną sprawą mogli zająć się tylko ludzie z Niewidzialnego Uniwersytetu. Było to miejsce, w którym mieszkali najlepsi magowie na Dysku. I z dwóch najgorszych, ale nikt się tym zbytnio nie chwalił. Tam poznałem Rincewinda – głównego bohatera przygody. To właśnie na jego barki spada smocza zagadka. Problem tylko w tym, że Rincewind nigdy nie zdał egzaminu na maga, a i zwykły śmiertelnik z niego marny. Przyznam, że historyjka ta jest dość ujmująca. Niby mieliśmy zwyczajnie uratować miasto przed groźnym smokiem, ale wiele spraw wokół niego nie do końca grało. Kto zaczął w niego wierzyć i po co w ogóle go sprowadzał?
Wiadomo, że w samej rozgrywce nie znajdziemy żadnych fajerwerków. W końcu to najzwyklejszy point ‘n click. Wskaż to, kliknij tu, użyj tamtego. Prawdziwy standard. Discworld jest jednak przyjemniejszy w obsłudze niż konkurencja. Nie znajdziemy tutaj dezorientujących ikonek odpowiadających różnym czynnościom, czy listy ich wyboru. Wystarczyło tylko na coś najechać myszką, kliknąć, a Rincewind robił już swoje. Jeżeli chcieliśmy czegoś użyć klikaliśmy dwa razy, a jeżeli chcieliśmy się dowiedzieć więcej szczegółów na temat jakiegoś przedmiotu czy postaci, wystarczyło użyć prawego klawisza myszy. Bardzo proste rozwiązanie, które nie potrzebowało interfejsu zajmującego połowy ekranu. Jeżeli już pojawiały się jakieś okienka, to tylko podczas przeszukiwania ekwipunku czy podczas prowadzenia dialogów.
Ale musiałbym mieć coś z głową, by wynosić Discworlda ponad najznamienitsze tytuły swojego gatunku, opierając się tylko i wyłącznie na intrygującej fabule, czy uproszczonym sterowaniu. I, tu was zaskoczę, gra ma coś jeszcze do zaoferowania – nieziemski klimat. Składa się on z kilku elementów i nie wyobrażam sobie go bez któregokolwiek z nich. Pierwsze co rzuca się w oczy to grafika. Lokacje wyglądają jakby żywcem były wyjęte z ilustracji Josha Kirby’ego. Pokręcone chodniki, krzywe fasady domów, cudaczna perspektywa. Postacie zaś postanowiono zrobić w konwencji kreskówkowej i trzeba przyznać, że idealnie wpasowują się one w środowisko. Bardzo przyjemnie się na to patrzy i dzięki temu od razu można poczuć, jak szalonym i chaotycznym miejscem jest Ankh-Morpork. I można by było na tym poprzestać, ale doprawiono to dodatkowo niesamowitą muzyką, która wzmacniała całe to wrażenie. Każdy zakątek świata posiada swój własny, charakterystyczny utwór, a kiedy słucha się ich poza grą, myśli automatycznie wracają do odwiedzonych przez nas miejsc na Dysku.
Prawdziwą wisienką na tym szalonym torcie były doskonale napisane dialogi. Pełne absurdu i dziwnego humoru. Uzbrojone w ogromny wachlarz żartów zarówno dla dzieci jak i dla starszej widowni. Niektóre z nich naprawdę mocno ociekały pikanterią. Tylko dla twórców było to mało. Chcieli by nawet analfabeci mogli poznać ich ciężką pracę. Co więc zrobili? Wynajęli najlepszych brytyjskich aktorów i komików do podłożenia głosu wszystkim postaciom. I cóż to byli za ludzie! Niektórzy bohaterowie mieli chociażby głoś Jona Pertwee, który grał trzeciego Doktora w serialu Doctor Who czy Tony’ego Robinsona, którego mogliśmy oglądać w serialu Czarna Żmija. Ale i tak największą gwiazdą był sam Rincewind, za którego mówił jeden z członków legendarnej grupy Latającego cyrku Monty Pythona – Eric Idle. Te dialogi z tymi głosami to istny majstersztyk. Jest to jedna z nielicznych przygodówek, w której prowadzenie rozmów nie jest konieczną mordęgą, tylko niesamowitą przyjemnością. Ba! Czasem wraca się do nich i powtarza wielokrotnie, tylko po to, by zaśmiać się jeszcze ten jeden raz.
Oczywiście Discworld ma mały minus, chociaż nie każdemu rzuci on się w oczy. Przez to, że Ankh-Morpork i jego okolice to takie niedorzeczne miejsce, to i zagadki miejscami do normalnych nie należą. Niektórzy mogą nawet stwierdzić, że są one totalnie bez sensu i rzucić grę w diabły. Ja nigdy nie miałem takiego wrażenia, a co ciekawsze, był to jeden z nielicznych tytułów, który przeszedłem nie wspomagając się żadną solucją. Ale rozumiem, że niektórzy ludzie nie chwytają abstrakcyjnego, brytyjskiego humoru i mogą czuć się tu zagubieni. Ale są to tylko pojedyncze znane mi jednostki. Nie zmienią one faktu, że Discworld jest dla mnie najlepszym point ‘n clickiem w jakiego w życiu grałem. Jest to tytuł obowiązkowy dla wszystkich fanów przygodówek, Monty Pythona, twórczości Terry’ego Pratchetta i dla ludzi lubiących znakomity humor. A co do reszty? Też powinni w Discworlda zagrać.