Najciekawsze gry 2011 - The Elder Scrolls V: Skyrim
Najciekawsze gry 2011 - The Elder Scrolls V: Skyrim
On nawet nie miał imienia.
Nie miał, bo nie musiał. Pełnił funkcję wyłącznie użytkową. Nie nadajesz imienia szklance. Nie nadajesz imienia samochodowi. Nie nadajesz imienia wirtualnemu koniowi.
Uruchamiając Skyrima, zdecydowałem, że nie będę korzystał z opcji szybkiego podróżowania, nauczony doświadczeniami z Morrowinda i Obliviona, że najciekawsze w tych grach jest to, co dzieje się przypadkiem, po drodze, to, co odkrywamy sami. Naczytawszy się w Internecie, że gra się dużo fajniej, kiedy całe podróżowanie wykonujemy, samodzielnie przemierzając świat gry, zamiast wygodnego, ale jakoś zbyt upraszczającego sprawę klikania w odpowiednie lokacje na mapie świata. A poza tym stwierdziłem, że chcę, jak za dawnych czasów, postawić sobie przed rozpoczęciem gry jakieś wyzwanie i zrobić wszystko, by mu sprostać. Żeby pokazać, że potrafię. ŻE JESZCZE COŚ POTRAFIĘ I ŻE NIE JESTEM BEZNADZIEJNY, I NIECH MNIE KTOŚ PRZYTULI, I… Po prostu potrzebowałem jakiegoś małego zwycięstwa.
No i podróżowałem tak na piechotę, od jaskini do jaskini, od wioski do wioski (i – dość szybko – pierwszego miasta), a przed miastem są stajnie, a w stajniach konie. Koń! Jasne, koń. Akurat teraz, kiedy otworzyły się przede mną równiny Skyrima, będzie jak znalazł. Wysupłałem z trudem (i nie od razu) tysiąc sztuk złota, sprzedawca powiedział, że to tanio, bo 7-latek, ale żwawy. No, to go wziąłem.
Żwawy to mało powiedziane! Z jakiegoś powodu programiści Skyrima zdecydowali, że konia obowiązywać będą te same skrypty sztucznej inteligencji co towarzyszy, zwierzę stawiało więc sobie za punkt honoru natychmiastowe atakowanie każdego przeciwnika, który stanowił dla mnie zagrożenie. Wystarczyło z niego zsiąść, a rzucał się na wrogów jak samonaprowadzająca rakieta, z pianą na pysku i rządzą mordu w ślepiach. Nie chciałem tego. Zabierał mi całą zabawę. Wchodził w drogę. Rety, miał być po prostu środkiem transportu. Czymś, dzięki czemu szybciej znajdę się w miejscu docelowym, bez łamania obietnicy nieużywania opcji szybkiej podróży. Miał być środkiem do celu, ale nie tego celu, który przypadkiem spełniał. Zły koń. Zły.
Nie, to nie jest mój koń, to jakiś inny koń z InternetuZacząłem więc przed wkroczeniem na niebezpieczne tereny pilnować, by koń znajdował się trochę dalej, by nie wchodził w kontakt z wrogami. Nie dlatego, że jakoś szczególnie martwiłem się o jego los, raczej dlatego, że irytował mnie swoim bezmyślnym zachowaniem, na kilometr śmierdzącym regułami sztucznej inteligencji (widział kto kiedyś prawdziwego konia, szarżującego na wszystko, co się rusza?). Swoim rzucaniem się na każdego w zasięgu wzroku, przez co później musiałem go szukać. Starałem się zawsze zostawiać go we w miarę charakterystycznym miejscu, by potem nie mieć problemu z jego zlokalizowaniem. Owszem, w razie „zgubienia” konia można go później znaleźć w stajni po użyciu opcji szybkiej podróży, ale… no właśnie. Robiłem wszystko, by swojego konia nie zgubić.
I coś się stało. W tej rutynie doszedłem w końcu ze swoim koniem do porozumienia. Ja brałem pod uwagę jego szalony temperament i zostawiałem go w pewnym oddaleniu od miejsca akcji. On odwdzięczał się, nieruchomo tkwiąc tam, gdzie mu kazałem, w gotowości do służenia mi jako środek transportu. Do pełnienia swojej wyłącznie użytkowej roli, do zastępowania mi szybkiej podróży. Przyzwyczaiłem się do tego. Do niego.
Z tego samego strachu przed zgubieniem go po przyjeździe do miasta zawsze zostawiałem konia w stajni. Tak, żeby nie zastanawiać się później, gdzie posiałem go tym razem – stajnie były oczywistym wyborem. To mogło być wszystko, pierwsze drzewo po lewej stronie młyna w wiosce Z, ale były to stajnie, bo w zasadzie czemu nie? No i jakoś tak z questa na quest, z wyprawy na wyprawę przyzwyczaiłem się do traktowania swojego wirtualnego konia tak, jak traktowałbym prawdziwego konia. Gdybym miał prawdziwego konia i wiedział, jak go traktować.
To była chyba największa wyprawa od początku rozgrywki. Z miasta ruszyłem najpierw w kierunku lokacji, w której zaczyna się grę. Owa startowa lokacja, teren miasteczka zrujnowanego przez atak smoka, oczywiście opanowana była przez bandytów. Konia zostawiłem przy bramie wyjazdowej i poszedłem zabijać bandytów. Kiedy z nimi kończyłem – zmierzchało.
Aż trudno uwierzyć, że stoczona niedługo później leśna walka z wiedźmami odbyła się w nocy wyłącznie za sprawą przypadku. Wiele innych gier zaordynowałoby tu zmierzch zaplanowany wcześniej przez twórców – w Skyrimie tak się po prostu zdarzyło, że było bardzo ciemno. Fruwające wokół kule ognia i efekty rzucanych czarów robiły dzięki temu większe wrażenie. No i jakoś to pasowało. Walka o zapomniany sztylet, mający ułatwić ucięcie kawałka kory starożytnego drzewa, toczona z leśnymi wiedźmami w nocy. Nie powinno być inaczej. Konia zostawiłem daleko, bo nie chciałem, żeby pakował mi się między cele. Szukałem go dość długo po starciu – szczególnie że wciąż było ciemno. Ale czekał spokojnie na drodze, tam gdzie go zostawiłem, trochę w dole zbocza.
Kiedy wyjeżdżałem z lasu, już świtało. Dwa wilki i pająk, normalna sprawa. Zsiadłem z konia, walczę, koń w międzyczasie ucieka, OK. Znajdę go, jak skończę potyczkę. Ale nie ma. Nie ma go w żadnym kierunku w odległości, w jakiej na ogół był. Trochę się niepokoję, nie wiem czym. Wchodzę na pochyły kamień, wznoszący się nieco nad ziemię. W oddali wąwóz, tam zwłoki konia. Mojego? Nie, raczej nie, tak daleko by chyba nie odbiegł. Nigdy nie odbiegał. No, ale sprawdzę. Kiedy jestem tuż obok zwłok – pojawia się niedźwiedź! Twardy skurczybyk, z trudnością go zabijam. Z trudnością i z nadspodziewaną furią, bo już przeczuwam, co się wydarzyło. Tak, to mój koń.
Mogłem wczytać grę, ale nie zrobiłem tego, bo nie chciałem skreślać tego, co właśnie przeżyłem. A coś przeżyłem na pewno. Bo zapaliłem przy jego zwłokach pieprzoną pochodnię.
Tak, to jest mój końA on nawet nie miał imienia...PS. Po tych wydarzeniach na własnych nogach dotarłem do pobliskiej wioski, wszedłem do tawerny, a tam stały bywalec (na takiego przynajmniej wyglądał) proponuje mi zawody w piciu lokalnego, supermocnego trunku. A żebyś wiedział, że tak – mówię – i topię swoje wirtualne żale w wirtualnym alkoholu. I budzę się z potężnym kacem w jakiejś świątyni, którą podobno zrujnowałem poprzedniej nocy. W mieście na drugim końcu mapy.
Od tego momentu nie uruchomiłem ponownie Skyrima. Nie wiem, co dalej, ale wiem, że nie zamierzam kupować nowego konia – przynajmniej na razie...