Lord of the Rings: Conquest - recenzja

Lord of the Rings: Conquest - recenzja

Lord of the Rings: Conquest - recenzja
marcindmjqtx
19.02.2009 13:18, aktualizacja: 30.12.2015 14:13

Przyznam, że pomysł robienia gry na podstawie filmu, którego ostatnia część ukazała się blisko pięć lat temu jest dla mnie dziwny. Choć trylogię Petera Jacksona bardzo lubię, a na pierwszej części nawet klaskałem po seansie, to mam już trochę dość tej stylistyki. Nie zrozumcie mnie źle, zawsze chętnie odświeżę sobie ten obraz, ale jako człowiek który jeszcze w liceum załapał się na zeszyty z motywem z Władcy Pierścieni wolałbym zobaczyć w końcu inne podejście do prozy Tolkiena. Niemniej autorzy wyszli z tego obronną ręką pozwalając nam wcielić się także w drugą stronę konfliktu między siłami dobra i zła.

Jak dowiedzieliście się ze wstępu, cała gra utrzymana jest w filmowej stylistyce. Oznacza to nie tylko znane czcionki, ale także projekty postaci, przerywniki filmowe wzięte z obrazu Jacksona oraz głos narratora, w którego wcielił się filmowy Elrond czyli Hugo Weaving. To i sama koncepcja gry, to niestety jej jedyne pozytywne elementy. Więc może zanim zacznę wybrzydzać, podzielę się z wami przekonaniem że The Lord of The Rings: Conquest miał szansę być naprawdę świetną grą.

Pomysł na nią był następujący: pokażmy graczom największe i najważniejsze bitwy wojny o pierścień, niech wezmą w nich udział jako szeregowi żołnierze, a czasem kluczowi bohaterowie. Niech te bitwy będą naprawdę epickie i ogromne i wreszcie pozwólmy graczom wcielić się w tych złych, obleśnych orków i skopać słodkie do przesady hobbity. Brzmi świetnie, prawda? Niestety mechanika i wykonanie położyły tę grę.

Autorzy założyli także, że ma to być przede wszystkim gra sieciowa, więc samotnik bez złotego konta na Xbox Live nie ma tu za bardzo czego szukać. Nie ma, bo kampania dla jednego gracza jest zrobiona na doczepkę, byle jak i niestety nie sprawia żadnej frajdy. Dziwi już nieco fakt, że tryb multiplayer umieszczono w opcjach nad singlem.

Do dyspozycji mamy dwie kampanie, pierwsza po stronie dobra i druga, gdzie pomagamy Sauronowi podbić Śródziemie. Założenia zabawy są dość dziwne, bo lądujemy na mapie jako jeden z wielu uczestniczących w bitwie żołnierzy, dostajemy kilka żyć i każe nam się wypełniać kolejne zadania. Najczęściej polega to na zdobywaniu danego terenu poprzez utrzymanie się w wyznaczonym obszarze wystarczająco długo, ewentualnie zniszczeniu czegoś. Pomóc nam w tym mają pozostali wojacy, ale rażą wprost sztuczną głupotą i często zamiast ruszyć nam na pomoc, zajmują się sobie tylko znanymi sprawami. Zadania w kampanii są też tak skonstruowane, że najczęściej musimy zgadywać, jaką klasę powinniśmy teraz wybrać, bo na przykład wybierając maga nie zniszczymy nijak danego urządzenia i konieczna będzie przesiadka na wojownika. Na szczęście zmian możemy dokonywać przy specjalnych flagach w trakcie gry albo po każdym zgonie.

Samych klas jest cztery: wojownik, mag, zwiadowca oraz łucznik. W teorii mają się one uzupełniać, w praktyce są niestety totalnie nie wyważone. Nie ma sensu brać wojownika w potyczkach w sieci, bo pewne jest, że zanim dobiegniemy do przeciwnika ten ustrzeli nas z łuku ewentualnie strzeli piorunem. Jest też problem z trafieniem mieczem w cokolwiek - żadnego systemu celowania tu nie ma, więc najczęściej przecinamy powietrze. Nie pomaga też fatalna kamera, która w większym tłoku potrafi zupełnie zgubić gdzieś bohatera. Jedynie zwiadowcy dysponują naprawdę fajnym patentem - mogą na chwilę stawać się niewidzialni i w tym stanie zajść przeciwnika od tyłu, podstępnie podcinając mu gardło.

Od czasu do czasu w kampanii możemy wcielać się w postacie bohaterów jak Gandalf, Gimli, Legolas itd. Szkoda jedynie, że nie różnią się one praktycznie niczym od standardowych, poza wyglądem i większą odpornością, więc żadna to atrakcja. Misje są tak skonstruowane, że aby przejść daną bitwę musimy wypełnić wszystkie zadania. Z reguły mamy sporo żyć, więc nie jest problemem kilka razy zginąć i pojawić się w wybranym punkcie na mapie (całkiem jak w grach sieciowych). Problem zaczyna się wtedy, gdy jesteśmy przy końcu misji, a autorzy życzą sobie byśmy np. utrzymali jakiś teren przez dwie minuty. Jeśli nam się nie uda to zapomnijcie o jakimś punkcie kontrolnym, radosny napis "defeat" na ekranie, zaciśnięcie zębów i cała mapa od nowa.

Kampanii nie ratuje nawet arcyciekawy motyw wcielenia się w drugą stronę konfliktu. Po pierwsze - przyjemność z gry jest nadal żadna, a po drugie ortodoksyjni fani Tolkiena mogą pewnych motywów nie zdzierżyć. Samotnego gracza nie czeka też zbyt wiele rozgrywki. Jedna kampania (a są dwie) to zadanie na jeden wieczór intensywnego grania. Potem pozostaje jedynie zabawa z botami na odkrytych mapach.

Od początku spotkania z Conquestem daje się nam do zrozumienia, że to gra sieciowa, ale i tryb dla wielu graczy nie ratuje tej produkcji. Oczywiście nieco przyjemniej gra się z żywymi osobami, których może być 16, ale i tu mamy do czynienia z tą samą mechaniką, która zabiła kampanię. Przede wszystkim, przy pojedynkach 8 na 8 jest ogromny chaos. Samych map jest niewiele i są to ograniczone poziomy z kampanii. Miłe jest jedynie to, że są one całkiem nieźle zaprojektowane, przez co nie trzeba się specjalnie szukać starcia, a akcja jest intensywna.

Twórcy gry zafundowali nam jedynie trzy tryby rozgrywki, co w grze nastawionej na sieć jest po prostu słabe. Mamy wariację „capture the flag” z pierścieniem w roli głównej, klasyczny deathmatch oraz zabawę w zdobywanie terytoriów. Niewiele tego, a dołóżcie sobie jeszcze słabo wyważone klasy postaci, chaos i nienajlepsze sterowanie.

Ciężko zachwycać się także oprawą Conquesta. Grafika, nie ma się co czarować, jest po prostu brzydka i toporna. Modele postaci są mało szczegółowe i oprawione w nienajlepsze tekstury. Przy tym wszystkim chciałoby się chociaż pięknej animacji, ale i to, jak się okazuje, za wiele. Rozumiem, że gra sieciowa ma pewne ograniczenia w grafice, ale na litość, to wygląda okropnie. Co gorsza nie usprawiedliwiają tego nawet rozmiary bitew bo te są po prostu nikczemne. Zastosowano tu prosty trik - biegamy po ograniczonym obszarze i nawalamy się z niezbyt imponującą liczbą przeciwników a reszta zmagań to animacja w tle. Pusty śmiech ogarnął mnie na polach Pelennoru, gdzie po kilku krokach w bok gra poinformowała mnie, że opuszczam teren zmagań. Na pochwałę zasługuje jedynie muzyka, ale to ta sama, którą Howard Shore skomponował do filmu, nie mogło więc być inaczej. Za to denerwował mnie jeden i ten sam lektor, który symulował okrzyki żołnierzy (tak jeden lektor, wielu żołnierzy) podczas kampanii, straszliwie nieudolnie udając emocje.

Jako fan Władcy Pierścieni ubolewam, że Conquest okazał się tak słabym tytułem. Ubolewam tym bardziej, że za grą stał bardzo fajny pomysł, który położono kiepskim wykonaniem. Szkoda, ale grać w to nie warto.

Źródło artykułu:Polygamia.pl
Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)