Kurka Wodna – nie znać tego klasyka to tak, jakby nie znać własnego podwórka
Nadrzędna – ha, ha – zasada brzmi: celownik jest jeden, a kurek jest dużo. Klikasz, strzelasz i uważasz, by nie złamać sobie nadgarstka. Prostota obsługi i miła dla oka grafika uczyniły niegdyś tę serię niezwykle popularną. Jeśli nie znacie Kurki Wodnej, to albo urodziliście się za późno, albo jakimś cudem przespaliście historyczny moment dla polskiego gamingu.
Najpierw zajrzyjmy w papiery głównej bohaterce artykułu. Kurka wodna to dawne określenie kokoszki zwyczajnej, która lubi sobie grzebać w terenach bagiennych i jeziorkach. To ptak normalny, to znaczy pospolity, z rodziny chruścieli, z rzędu żurawiowych. Czterdzieści centymetrów w kapeluszu, nogi długie, skrzydła krótkie; ogon skierowany lekko ku górze, ale tylko wtedy, gdy zamyśli się głęboko i pochyli się do przodu.
Łacińska nazwa kokoszki – gallinula chloropus – oznacza kurkę o żółtozielonych stopach. To prawie jak dziewczyna o perłowych włosach, tyle że zupełnie inaczej. Bo w piosence Omegi mamy pana, który tęskni i marzy, natomiast w cyklu gier od ToonTRAXX i Topware pan nie tęskni w ogóle, ale za to marzy, opierając się na strzelbie – o tym, by zlikwidować jak najwięcej sympatycznego drobiu w możliwie najkrótszym czasie.
Wściekłe ptaki
Produkcje typu "celowniczek" miały – i do tej pory mają – "wysoce niski" próg wejścia. Ich działanie jest bowiem tak proste, jak budowa grzędy: w sumie to wystarczy zainstalować i już możemy strzelać. A do tego można je odpalić na akordeonie i nie zajmują tam nie wiadomo ile miejsca. To skutkuje dużą popularnością takich tytułów. Nie trzeba być graczem, by móc rozegrać partyjkę w Kurkę Wodną.
To trochę tak, jak z Angry Birds: kojarzy je każdy, wiele osób ładuje je do katapulty, a jednak gdyby zapytać te osoby, czy grają w gry, znaczna część wyparłaby się tego jak bankomat nieważnej karty. Nie no, w życiu, a skąd – przecież on woli książki czytać. A swoją drogą, to ciekawe, że twórcy tytułów dla niedzielnych graczy pałają taką sympatią do ptaków.
Nawiązanie do Angry Birds w kontekście Kurki Wodnej nie jest w ogóle przypadkowe. Być może reaktywowanie polskiego tytułu w formie mobilnej byłoby dobrym pomysłem. To mogłoby się udać na ekranie dotykowym. Podmuch nostalgii przywiałby w te rewiry rzesze ludzi, którzy rozwalili niejedną myszkę z mechanizmem kulkowym, bijąc kolejne rekordy w unicestwianiu wirtualnego drobiu.
Od-kurzacz
Cykl doczekał się trzech głównych odsłon. Były to Kurka Wodna, Zemsta pana Franka i Popłoch w kurniku, które wychodziły rok po roku, począwszy od 2001. Nazwy drugiej i trzeciej części brzmią trochę jak tytuły horrorów. Poszczególne odsłony różniły się od siebie przede wszystkim oprawą wizualną (na przestrzeni kilku lat poprawiano grafikę i animacje), ale także innowacjami na poziomie rozgrywki.
Na przykład w pierwszej części mieliśmy do dyspozycji tylko trzy rodzaje broni. Natomiast w trzeciej arsenał został poszerzony o trochę bardziej złożone narzędzia zbrodni, jak chociażby karabin laserowy czy miotacz ognia. Zresztą dziwne, że wśród broni nigdy nie pojawił się jakiś od-kurzacz. Jejku, co za suchar.
W kontynuacji pojawił się multiplayer, ale nie wyglądał on tak, jak dzisiejsze tryby wieloosobowe. Oczyma wyobraźni widzę Kurkę w formie asymetrycznego horroru, w którym jeden gracz jest łowcą, a reszta kurami. Nie no, aż takich możliwości to wtedy nie było. W polskim klasyku po prostu każdy rozgrywał swoją własną partyjkę i najlepsze wyniki były publikowane w rankingu online.
Kurza twarz
Każdą z odsłon cyklu od ToonTRAXX cechowała atrakcyjna oprawa graficzna. Poziomy wykonano w stylu późnocukierkowym (wł. landrrynoco, to znaczy landrynka o nietypowym, nieregularnym kształcie), który charakteryzowały kolorystyczny przepych i hiperbolizacja przedstawień kurzych bytów, co w połączeniu z czymś tam jeszcze – czymkolwiek chcecie – stanowiło spójną całość wywołującą autentyczne i głębokie przeżycie artystyczne i wysokokaloryczną ucztę dla oka ludzkiego.
A poza tym lokacje były bardzo zróżnicowane. Strzelaliśmy na wsi, strzelaliśmy w lesie, strzelaliśmy w Egipcie, Azji i na Syberii. Fajne było również to, że teren był podatny na zniszczenia. Zdarzało się nam na przykład urwać drzewu gałąź lub odstrzelić skrzydło od wiatraka – zamierzenie lub zupełnie niechcący. A jeśli już coś tam odpadło, to też dostawaliśmy za to punkty.
Do tego dochodzi wspaniały wygląd kuraków – jakież one były rozkoszne! Jedna ptaszyna dziergała coś na drutach, inna przyczepiła się do drzewa, a jeszcze inna machała nam przed nosem białą flagą. Aż żal było się ich pozbywać. I nikomu to nie przeszkadzało, że animacje drobiu były bardzo uproszczone. I że kurkowe hitboksy nie do końca pasowały do tych animacji. W sumie mało kto wiedział, że jest to błąd. Zresztą na osłodę mieliśmy czarne bomby – tymi to już nie dało się nie trafić.
Kurza stopa
Nieskomplikowane mechaniki w połączeniu z bajkowością oprawy wizualnej czyniły Kurkę Wodną propozycją prawie idealną dla dzieci. Sęk w tym, że to absolutnie nie była gra dla najmłodszych.
Żaden mądry człowiek nie będzie polemizował ze stwierdzeniem, że zwierzaków – a choćby i to było wysoce złośliwe ptactwo – krzywdzić nie wolno. Strzelanie do kurek, rzucanie w nie bombami czy przysmażanie ich jest przedstawiane w polskiej serii jako fajna zabawa. Zachowania ptaszków w momencie zestrzelenia i te ich okrzyki istotnie wywołują uśmiech na twarzy, bo jako dorośli ludzie wiemy, że to tylko gra.
Trochę gorzej może być z dziećmi, które nie potrafią odróżnić rzeczywistości od fikcji i często kopiują zachowania z ekranu komputera lub TV. Nie wszystko, co kolorowe i nieskomplikowane, nadaje się dla dzieci. Strzelanina pozostaje strzelaniną. Oczywiście sporo zależy od wychowania – wielu z nas w to grało i jakoś nie biegaliśmy później z miotaczem ognia po podwórku. Inna sprawa, że nikt z nas nie miał miotacza ognia. Choć mam nadzieję, że nie był to jedyny powód, dla którego tego nie robiliście.
Żegnaj, kureczko
Być może symbolem polskości jest bocian, których zresztą także nie zabrakło w polskiej serii. Być może do klasyki rodzimej piosenki należy utwór, w którym ktoś śpiewa o tym, że widział orła cień. Niemniej symbolem i godłem polskiego gracza była, jest i pozostanie właśnie ona: gallinula chloropus. A kto tego nie zna, ten o polskim gamingu nie wie zupełnie nic.
Czytelnikom Polygamii życzymy wesołych Świąt Wielkanocnych i mokrego Dyngusa. Bądźcie dobrzy dla kurek; spoglądając na jajko na stole, pamiętajcie, że one się dla Was natrudziły.