Nazywam się... Galador. Pewien demon z piekła, taki z teczuszką i w krawacie, wrobił mnie w niezłe bajoro. Zamiast być sobą, jestem księciem. Byłem tchórzem, jestem paniskiem co się zowie. Tyle, że na chwilę przed śmiercią...
No dobra, koniec ściemy. Nie zginąłem. Nie walczyłem - zwiałem na cmentarz. Pracował tam stary, zielony i bardzo pyskaty gnom. Mimo nieprzyjemnego wyglądu, jaki sobą reprezentował, wdałem się z nim w dysputę. Poprosiłem go nawet o pomoc! Niestety zawiódł. Po prostu zaklęcie, które rzucił na jeden z okolicznych grobów, nie dało wiele. Obśmiałem to, lecz po chwili zmiarkowałem. Poprosiłem nawet o repetę. Kolejne dwa zaklęcia również zakończyły się niczym. Dopiero na mój kolejny apel zdecydował się cisnąć magią o grób niejakiego Arivalda. Tym razem udało się! Z kamienia podniósł się siwy mężczyzna i zabełkotał coś o piwie. Gnom zwiał, zanim zrozumiał, o co chodzi.
Tymczasem okazało się, że starzec jest całkiem przyjemnym mężczyzną. Już po paru chwilach zaoferował mi magiczną mapę i zaprosił na piwo w jakiejś knajpie sprzed stu lat. Zaproszenie oczywiście przyjąłem (dobrym trunkiem nigdy nie wzgardzę), pożegnałem się i pochwyciłem łopatę. Zacząłem kopać w stojących grobach. Arivald rzekł, że są puste, że nie ma w nich zwłok ani duchów. I rzeczywiście! Wydobyłem piękny amulet, cenny kamień, sztylet i eliksir nieśmiertelności. Już miałem zmyć się z cmentarza, gdy wpadł na mnie ten sam zielony gnom, który jeszcze niedawno popisywał się marnymi, czarodziejskimi sztuczkami. Widząc rozkopane groby rzucił klątwę na wszystkie przedmioty, jakie z nich wykopałem. Olałem sprawę. Wyciągnąłem zza pazuchy mapę, którą dał mi Arivald, po czym udałem się do miasteczka.
Po przybyciu na miejsce i wysłuchaniu ogłoszenia wydanego przez mojego... hm, ojca?... rozejrzałem się po okolicy. Żebrakowi, który siedział przed karczmą, zabrałem kapcia. Podniosłem go w tej samej chwili, w której on na chwilę go zdjął, by rozmasować sobie stopę. Biedaczysko nawet się nie kapnął, co się stało. W karczmie porozmawiałem z obżerającym się tam księdzem. Poinformował mnie o dziwnych zwyczajach ludu, do którego się wybiera jako misjonarz, zagadnął też na temat leżącej świątyni. Chciałem dosiąść się do Arivalda, lecz drogę zasłonił mi paskudny krasnolud. Wróciłem więc na ulicę. W sąsiednim sklepie pogaworzyłem z alchemikiem. Koniec końców dmuchnąłem w homunkulusa, którego trzymał w słoiku. Zrodzony z korzenia mandragory stworek uwolnił się z więzienia i obiecał mi pomoc. Po trzykroć. Za to ów zakuty w dyby nieszczęśnik dał się zrobić w konia. Już po krótkiej wymianie zdań zapewniłem go, że wierzę w jego niewinność. Podkreśliłem, że człowiek o tak grubych, zrogowaciałych i paskudnych palcach nie może być kimś więcej niźli prostym chłopem. Facet przejął się i pozwolił mi pogrzebać w swoich kieszeniach. Znalazłem w nich komplet wytrychów oraz kości do gry. Oczywiście tak wyważone, by nie dało się nie wygrać!
Ruszyłem przed siebie. W oko wpadł mi gruby jak beka ogórków kupiec, stojący tuż przy kramie. Postanowiłem go jakoś ośmieszyć i wcisnąłem w dłonie śmierdzący but żebraka. Okazało się, że to sygnał tajnego stowarzyszenia. Zabrać coś biednemu, by dać bogatemu. Dowiedziałem się przy okazji, co uczynić należy, by stać się jego członkiem. Chwilę później podszedłem do gości grających w kości. Niestety odmówili mi gry. Jednak gdy tylko przez chwilę przestali patrzeć na te śmieszne sześcianiki (jeden nawet odwrócił się do drugiego plecami), zwinąłem im je, podkładając kości lewe. Po chwili panowie wrócili do gry i tak się w niej zatopili, że zwinąłem im z wora książkę magiczną. Alchemik zainteresował się nią. Zaoferował w zamian magiczny czar... wziąłem i wyszedłem.
Udałem się za miasto, do świątyni, o której misjonarz mi wspominał. Wlazłem do środka i zszedłem na dół. Ujrzałem napisy wyryte na olbrzymim ołtarzu-tronie. Odszyfrować je pomógł mi homunkulus. Okazało się, że oznaczają one imię pewnego zapomnianego boga. Postanowiłem przemówić do ołtarza. Wymieniałem pod rząd kilkanaście nazw kojarzących mi się z literami, które rozczytał mi bobas. Nic! Nic? Udało się! Po wielu próbach wpadłem na właściwe nazwisko i odczytałem je na głos. Z kamienia uniósł się obłok dymu, zwany niegdyś bogiem. Zaproponowałem mu interes: eliksir nieśmiertelności w zamian za odczarowanie reszty przeklętych przedmiotów. Obłok nadął się, lecz po chwili przystał na propozycję.
Wróciłem do miasteczka. Wpakowałem się do karczmy i wcisnąłem klejnot przerośniętemu krasnoludowi. Ten przepuścił mnie, dzięki czemu zamieniłem kilka słów z Arivaldem, tym magiem z cmentarza, no wiecie. Dałem mu nawet czar zabrany od alchemika! Wyciągnąłem też kilka cennych informacji od barmana. Ba! Zagrałem z nim w łapki! Przegrał i wsunął mi do ręki monetę! Uszczęśliwiony tym niespodziewanym wzbogaceniem się udałem się do cechu kupców. Każdego z nich z osobna przepytałem na okoliczność demonów występujących w okolicy. Z niemałym bagażem informacji powróciłem do baru. Tam sprzedałem je Arivaldowi; staruszek zdradził mi lokację opisywanego w nich zamku Fiord. Niestety okazało się, że wejścia doń strzeże ziejący ogniem postument. Tyłek do dziś piecze mnie na wspomnienie powitania, jakie mi zaserwował!
Jak niepyszny wróciłem do miasteczka. Mag tylko się uśmiał słysząc moją opowieść. Zasugerował, bym sprawił sobie dobre lustro. Ale skąd? Na szczęście barman znał odpowiedź na to pytanie. Z królewskiego skarbca! Poproszony o pomoc Arivald rzucił na mnie czar z pergaminu, który wcześniej mu ofiarowałem. Chwilę później, już jako niedźwiedź, zagłębiłem się w czeluście zamku mego... znaczy się ojca księcia. Strażnik przepuścił nas po chwili zastanowienia. Wewnątrz mag przywiązał mnie łańcuchem do ściany i poszedł ucztować. Poczekałem, aż strażnik się oddali, po czym zerwałem krępujące me więzy. Udałem się do skarbca. Był zamknięty. Na szczęście udało mi się wejść w drzwi naprzeciwko. Siedząca tam brzydka, głucha ślepa Shiela rozpoznała we mnie swego... kuzyna. Zaczęła ze mną - niedźwiedziem - rozmawiać! Przystroiłem się więc we wstążki i wysunąłem ryj do pocałowania. Po chwili znów wyglądałem jak człowiek. Wróciłem na korytarz, wyciągnąłem zza pazuchy wytrychy i włamałem się do skarbca. Odnalazłem złotą skrzynię, po czym otworzyłem ją, ustawiając na jej wieku trzy rozdziawione, białe czaszki w rzędzie. Zabrałem ze środka lustro, następnie popędziłem na dziedziniec. Schwyciłem za łańcuch, przywiązałem się nic do ściany, po czym zaryczałem dziko. Pojawił się Arivald. Zdziwił się trochę widząc mnie pod postacią człowieka, ale cóż to dla niego? Cisnął zaklęcie zamieniające mnie w niedźwiedzia i za pomocą tego sprytnego fortelu wyprowadził z zamku.
Gdy dotarliśmy do miasta, mag oddał mi wszystkie przedmioty, które wcześniej powierzyłem jego pieczy. Ja udałem się na zamek Fiord. Niestety okazało się, że sprytna bestia poznała już manewr z lustrem. Wykorzystałem więc homunkulusa i zasłoniwszy jej oczy wyciągnąłem na wierzch zwierciadełko. Dopiero wtedy posąg poraził się swym własnym wzrokiem. Wybuch był wielki! Nie czekając na dalsze wydarzenia wbiegłem do wnętrza Fiordu i po schodach wspiąłem się na górę. Z komnaty, do której trafiłem, zwinąłem talizman i księgę szarej magii. Przeczytałem też wszystkie pergaminy - bez wyjątku. Następnie wybiegłem na zewnątrz i pognałem do miasta.
Arivald nie chciał mi pomóc. Wygłosił jedynie jakąś tyradę dotyczącą piwa i rozmowy ze mną. Obraziłem się. Polazłem do siedzącego w głębi lokalu barda i z nudów pożyczyłem sobie rękopis, który wystawał mu z kieszeni. Poemat ów zaniosłem jego nadętej żonie (tudzież utrzymance, w co nie wierzę), mieszkającej w bocznej alejce. Jędza nadęła się widząc jego czułe słówka, po czym zrobiła w jego pokoiku mały remanent. Ze śmieci, które zaległy na ulicy, wyciągnąłem lutnię i wróciłem do baru. Arivald nie wykazał zainteresowania magicznym, samogrającym instrumentem. Dopiero księga szarej magii przypadła mu do gustu. Wyjawił mi w zamian czar, odsłaniający drogę do Pana Słońce. Udałem się doń. Okazało się jednak, że burak ten mieszka za przepaścią! Tuż obok w skale wyryto jakąś zagadkę. Nie umiałem jej rozwiązać... na szczęście rozszyfrował ją homunkulus. Była to trzecia przysługa, jaką się wykazał. Rzuciłem go więc i przystąpiłem do zmagań z zagadką. Wdusiłem odpowiednie symbole (np. księżyca, gwiazdy, komety, ognia i błyskawicy), po czym nadusiłem wizerunek słońca. Nad przepaścią pojawił się kamienny most. Stabilny! Przelazłem na drugą stronę, gdzie wypoczywał szef całego majdanu w towarzystwie nadobnych nałożnic. Porozmawiałem z nim, po czym zagrałem na lutni. Facet wymiękł i obiecał pomóc!
Pobiegłem do Fiordu. Nad zamkiem rozciągał się cudowny dzień. Nic dziwnego, że gdy wszedłem do środka, zamieszkujące tam potwory padły bądź bały się wyjść na zewnątrz. Ruszyłem przed siebie, dziedzińcem, aż dotarłem do sali, w której spał Książe Wampirów. Nie mogłem go dobudzić! Po chwili usłyszałem dziwny głos. Dobiegał ze ściany! Okazało się, że tkwi za nią dzieweczka. Księżniczka nawet. Czyżby ta z ogłoszenia w karczmie? Obiecałem jej pomoc i opuściłem zamczysko. W mieście zajrzałem do lokalu (a gdzie indziej mógłbym iść?). Poinformowałem barda o kłopotach, w które wpadł, po czym odczekałem chwilę. Biedny poeta! Kiedy udał się z małżonką na spacer, wlazłem do ich mieszkania. Przywłaszczyłem sobie buteleczkę perfum spod lustra i uwolniłem ptaka, pociągając za zameczek w klatce. Wyszedłem na zewnątrz. Słowik przycupnął nieopodal biednego, chrapiącego sobie w najlepsze kotka. Obudziłem go gwizdaniem. Po chwili stało się, co się miało stać. U mych stóp leżała zaś szlafmyca. Podniosłem ją i popędziłem do Arivalda.
Mag miał oczywiście rozwiązanie na Księcia Wampirów. Osikowy kołek, święcona woda plus czosnek. Ale skąd to wziąć? Mag miał oczywiście rozwiązanie na moje durne pytanie. Chwilę później znalazłem się w dziwnym i tajemniczym świecie. Rozejrzałem się w panice dookoła i ujrzawszy świątynie wbiegłem do niej z paniką w oczach. Modlącemu się kapłanowi pokazałem złożone ręce, potem znak kropienia, tyci-tyci i buteleczkę. Otrzymałem w zamian flakonik z odpowiednio zaczarowaną wodą oraz odpuszczenie grzechów. Tak uzbrojony i zabezpieczony, wyszedłem na ulicę. Stojącej tam damie zaproponowałem wymianę amuletu z głową wilka na szal. Potem polazłem do straganiarza i stojąc przed nim zawiązałem sobie szal wokół szyi. Zrozumiał! Chwilę później miałem już w kieszeni kilka główek czosnku. Oddałem wówczas szal i odzyskałem amulet. Ruszyłem dalej zwiedzać miasto. Zajrzałem do świątyni, w której składano ofiary ze zwierząt. Paru krotna próba porozmawiania z pracującym tam osiłkiem skończyła się nienajlepiej. Mięśniak cisnął we mnie swoim toporkiem. Na szczęście uchyliłem się. Chwilę później miałem już broń i mogłem wędrować przed siebie. A ściślej... wróciłem do swego wymiaru, do domu!
Zamiast tracić czas na bezproduktywne rozmowy z magiem, popędziłem do pustelni, która widziałem nieopodal zamku. Tam przy pomocy siekiery odrąbałem dwie gałęzie. Jedną z nich zaostrzyłem sztyletem, po czym połączyłem je i obwiązałem szlafmycą. Całość pokropiłem wodą święconą i natarłem czosnkiem. Tak uzbrojony udałem się do zamku Fiord. Jeden cios i wampir padł martwy, o ile można tak powiedzieć o kimś, kto już leżał. Niestety, uwolniona przeze mnie księżniczka nie okazała mi wdzięczności. Troszkę się przejąłem. Na szczęście zadowolił mnie kawałek papieru, który znalazłem w trumnie. Był to potężny czar. Opuszczając zamek usłyszałem odgłosy szamotaniny. Dziewczynę porwał smok, porzucając jedną ze swych łusek. Zabrałem ją i podreptałem dalej.
Zajrzałem do pustelnika. Stary człowiek nie pomógł mi zidentyfikować właściciela łuski. Dopiero alchemik ze sklepu w mieście, zagadnięty na tematy naukowe, podsunął mi śliczną kartkę z książki. Porównałem opis smoka z łuską i miałem pewność, z kim, a właściwie z czym mam do czynienia! Udałem się po raz wtóry do pustelnika. Tym razem biedaczysko pomógł mi zlokalizować zwierzę. Mieszkało ono sobie w jaskini na wschodzie kraju. Po dotarciu do wskazanego miejsca, dość szybko odnalazłem pieczarę i wdrapałem się do środka. Powstrzymała mnie dopiero pajęczyna. Operfumowałem ją dokładnie i zaraz potem skrzesałem iskry ze skały, ciosając ją mocno sztyletem. Siatka znikła! Szlak był wolny!
Obejrzawszy smoka zdecydowałem, że nie tędy droga. Wróciłem do miasteczka i zagadnąłem krasnoluda. Niestety wyśmiał mnie. Dopiero poproszony o pomoc Arivald zabrał mnie w podróż do Silmaniony, słynącej ze swej świetności szkoły czarodziejów z olbrzymią biblioteką w środku. Okazało się jednak, że w ciągu ostatniego tysiąca lat akademia podupadła, a ściślej rozpadła się w proch i w pył. Na gzymsie jednego z lepiej zachowanych fragmentów ruin dostrzegłem książkę. Tuż obok siedział ptak. Cisnąłem w niego kamieniem, a następnie walnąłem w tom, który zaczął się kolebać. Nie tracąc czasu przywaliłem po raz wtóry w ptaka. Chwilę później mag dorwał swój podręcznik i odczytał mi zaklęcie. Ponoć dawało siłę trolla! Zaskoczony tym wróciłem na szlak. Potrzebowałem jeszcze broni... Udałem się więc ku kurhanowi wielkiego wojownika, o którym tyle słyszałem. Po drodze zajrzałem do młyna, w którym - niestety - nie znalazłem niczego godnego uwagi.
Nieopodal grobowca, do którego dotarłem mocno już zmęczony podróżą, leżało trochę sprzętu. Największe wrażenie zrobiły jednak na mnie potwory, które wyskoczyły jak spod ziemi. Jakimś cudem udało mi się nie zwiać na ich widok. Może właśnie dzięki temu znikły niemal równie szybko, co się pojawiły? Grunt, że droga do wnętrza kurhanu stała otworem. Wewnątrz ujrzałem olbrzymi szkielet. Walnąłem więc maksymalną ściemę: "Przysięgam na swój honor, że przyjmę od Ciebie świętą misję i użyję Twojej broni tylko do zniszczenia zła". Wówczas to na ziemie potoczył się kastet inkrustowany szafirami. Podniosłem go. Przy jego pomocy przeciągnąłem dźwignię blokującą wyjście i z uśmiechem na ustach popędziłem do pieczary smoka. Tam po raz wtóry nałożyłem kastet i wykrzyczawszy zaklęcie walnąłem zwierzaka w pysk. Przeprosił i bez szemrania wyszedł. Dzięki temu mogłem wreszcie porozmawiać z księżniczką. Okazało się, że jeden z demonów nieźle jej namieszał w życiu i to wszystko jego sprawka. Postanowiliśmy wspólnie wyprawić się do piekła i narobić tam niezłego rabanu. Powiększyłem swój sztylet za pomocą czaru otłuszczenia i rozwaliłem krępujące ją łańcuchy. Ruszyliśmy w podróż.
Wizyta na cmentarzu, na którym spotkałem niegdyś zielonego gnoma, nie była zbyt owocna. Obol, bez którego nie sposób dostać się do piekła, wciąż pozostawał dla nas tajemnicą. Korzystając z talizmanu nekromanty dowiedziałem się jedynie, że podgniły strażnik marzy o szczurze... tego zaś widziałem w młynie, w wielkim otworze pośrodku podłogi. Po dotarciu na miejsce szybko zlokalizowałem zwierzaka. Rzeczywiście siedział sobie w niewielkiej piwniczce, tylko że ani myślał dać się złapać. Ja zaś byłem zbyt potężny w barach, by się do niego dostać. Zaproponowałem dziewczynie wyprawę na dół. Miała trochę rozbudowane biodra (lubię takie), ale gdy ją pchnąłem, spadła do środka. Po chwili miała już w swojej łapce szczura. Trzeba było tylko ją jakoś wydostać. Za pomocą otłuszczonego na chwilkę sztyletu powiększyłem otwór w podłodze, lecz to nie pomogło. Pobiegłem więc po pomoc do miasteczka. Tam uwagę moją przyciągnął sznur, którym opasany był zakonnik w karczmie. Rzuciłem na niego czar, hehe, otłuszczenia i zanim się zorientował, pochwyciłem linkę w swoje łapki. Zrzuciłem ją księżniczce. Do drugiego końca sznura przywiązałem trzonek od siekierki i tak wyciągnąłem ją na światło dzienne. A co mi przygadała wówczas - lepiej nie wspominać.
Szczur spodobał się grabarzowi. Facet z radością wręczył mi dwa obole, po czym oddał się pracy fizycznej. Poleźliśmy do miasteczka. U alchemika zastałem jakiegoś starego wiedźmina. Wymieniłem u niego amulet na magiczny specyfik. Tam ujrzeliśmy tajemniczą dziewczynę w woalce. Okazało się, że poszukuje mocnej trucizny na szczura. Talizman nekromanty podpowiedział, iż gryzoniem tym był barman. Nie przejąłem się tym zbytnio, przyobiecałem natomiast zorganizować trutkę. A przy okazji przejąć odrobinę naparu, który kobieta zamówiła. Takiego, jaki przydałaby mi się w celu wyprawienia się do piekła! Zacząłem więc działać. Poleciłem księżniczce zaopiekować się kuflem krasnoluda, ale ze strachu odmówiła. Wciągnąłem więc go w bójkę, powtarzając panience, by przynajmniej pod jego nieobecność zwinęła naczynko. Chwilę później dostałem w ryj, aż mi gwiazdy przed oczyma stanęły. Na szczęście kufel był nasz.
Polazłem (księżniczka za mną) do Silmaniony, gdzie zatrzymał, khem, zaczytał się Arivald. Przeszedłem przez bramę i odszukałem bagno. Tak śmierdziało, że nie sposób było podejść. Łyknąłem więc magicznego specyfiku i podbiegłem niczym rącza łania do cuchnącej breji. Nabrałem pełny kufel! Wróciliśmy z nim do miasteczka. Tajemnicza nieznajoma nie wierzyła jednak w możliwości mojej, ehehe, trucizny. Podstawiłem ją więc krasnoludowi. Ten łyknął napój, sapnął i zwiał w najbliższe krzaki. Wróciłem do zawoalowanej kobiety. Tym razem nie powątpiewała w mój specyfik. Podziękowała zań, rzuciła na stół mieszek i zmyła się z pokładu. Ruszyliśmy za nią. Za wolno! Na zewnątrz znalazłem tylko woalkę... Zaproponowałem ją mej księżniczce, ale ta odmówiła. Padło na mnie! Chwilę później siedziałem już w karczmie i patrzyłem, jak stara wiedźma człapie powoli w moim kierunku. Paskuda położyła na stoliczku prawdziwą truciznę, zabrała forsę i zmyła się z pokładu.
Trzeba było się nam teraz zabić. Zastanawiałem się nad zagajnikiem z sarenką, tym nieopodal pustelnika, ale ostatecznie wybrałem pomost tuż przy młynie. Tam właśnie skosztowaliśmy trutki, po czym osunęliśmy się na ziemie. Nadpłynął Charon, wziął obole i przewiózł nas do piekieł. Tam księżniczka czmychnęła i... tylem ją widział. Na szczęście pilnujący bramy diabeł uląkł się mego miecza wspartego specyfikiem szybkości. Zwiał, aż się kurzyło! Wlazłem do środka i rozejrzałem się po piekle. W pierwszej sali mieściła się rozdzielnia. Stojącemu tam diabełkowi ściemniłem, że na ziemi ściągałem podatki. Niemal błyskawicznie przeniósł mnie dla celi dla VIP-ów. Odczekałem chwilę i chwyciłem za udziec stojący na jednym ze stołów. Gdy go trzymałem, przeniosło mnie z powrotem do rozdzielni. Tyle że z udźcem w dłoni! Zaszedłem więc diabła od tyłu i przyfasoliłem mu w głowę. Zemdlał. Wciągnąłem go na magiczny krąg, po czym zdmuchnąłem czarną świeczkę. Znikł, zostawiając za sobą rogi. Były moje!
Wróciłem na korytarze piekieł. Dość szybko dotarłem na więzienną celę z księżniczką w środku. Krótka konwersacja doprowadziła mnie do podjęcia decyzji o nieudzielaniu jej pomocy. Parę metrów dalej natknąłem się na parkę diabłów pilnujących niewidzialnego przejścia. Nie wpuścili mnie, więc polazłem dalej. Dotarłem do miejsca, w którym z dziwnego urządzenia kapała jakaś lawa albo inny grzeszny płyn. Zakręciłem zawór, zatkałem ujście rogiem, po czym odkręciłem całość. Wybuch zniszczył cały system hydrauliczny, a przy okazji pobliskie drzwi. Podszedłem do szczątków, podniosłem z ziemi odłamek rogu, po czym wszedłem do pomieszczenia obok. Ściągnąłem z kukły czerwony stój i rozciągnąłem go na madejowym łożu. Popędziłem z powrotem do rozdzielni i zdmuchnąłem białą świeczkę. Przeniosło mnie do niewielkiego pokoiku ze skórami. Wygrzebałem z paleniska węgielek (używając scyzoryka). Gdy ostygł, podniosłem go i... przeniosło mnie do rozdzielni. Ściąłem nożem brunatną świeczkę, po czym popędziłem do sali tortur. Po drodze dwukrotnie podgrzałem węgielek, zauważyłem bowiem, że bardzo szybko stygł. Na miejscu wsunąłem go pod kadź ze smołą. Podrzuciłem tam też świeczkę. Rozpaliło się nieźle i już po chwili mogłem unurzać rozciągnięte wdzianko w całej tej breji. Dokleiłem doń różki i poczłapałem do diabłów pilnujących przejścia. Po drodze przebrałem się... niestety nic to nie dało. Czorty nie chciały mnie wpuścić na pokoje.
Poskarżyłem się księżniczce. Ta przeprosiła mnie za zachowanie i powiedziała, że ma sposób na rozwiązanie naszych problemów. Chwilę później byłem już po jej stronie krat. Schwyciłem za potężny, ponoć poluzowany kamień, i zacząłem ciągnąć i pchać. Po dłuższym wysiłku udało się. Przedostaliśmy się do jednej z salek, a potem trafiliśmy do rozdzielni. Stamtąd pognaliśmy do salki, w której siedziały diabły. Ja przebrałem się w swój strój, a księżniczka... zdjęła maskę. Była śliczna! Zakochałem się! Diabły również oszalały na jej widok. Chwilę później staliśmy już przed Lucyferem. Opowiedziałem mu w bardzo krótkich słowach, co chcemy i czemu się doń przyszlajaliśmy. Ocknął się i... parę miesięcy później odbył się nasz ślub. To znaczy mój - we właściwej postaci - i księżniczki. To były czasy! Ach!!!