Horizon Forbidden West. Sequel niemal doskonały [RECENZJA]
Horizon Forbidden West nawet w najmniejszym stopniu nie próbuje rewolucjonizować gatunku, ale w swojej klasie jest grą niemal bezbłędną.
14.02.2022 | aktual.: 21.02.2022 09:58
Horizon: Zero Dawn był grą, od której trudno było oderwać wzrok. Malownicze plenery, bujna roślinność, wszechobecne roboty i zgliszcza poprzedniej cywilizacji hipnotyzowały. I to na tyle efektywnie, że można było przymknąć oko na fabułę, która nieco grzęzła w mieliznach. Aloy, główna bohaterka poszukiwała siebie, przy okazji - uwaga drobny spoiler - ratując świat. A skoro już go uratowała, zastanawiałem się, co będzie porabiać w kontynuacji. I cóż za niespodzianka - okazało się, że trzeba świat ratować ponownie.
Gra o tron
Tym jednak razem Aloy nie jest już zahukaną i zagubioną kobietą, a pewną siebie bohaterką. Rozsiane po Ameryce przyszłości plemiona doskonale wiedzą kim jest wojowniczka i jak wiele jej zawdzięczają. Dość powiedzieć, że jedno z plemion sprezentowało rudowłosej wojowniczce pomnik.
Bohaterka nie ma jednak czasu, ani ochoty na odpoczynek i bada sprawę tajemniczej zarazy toczącej florę i faunę. Trop doprowadzi ją na granicę zachodu Ameryki, którą by przekroczyć, będzie musiała stanąć w samym środku politycznej zawieruchy. Okazuje się bowiem, że tytułowe Forbidden West podzieliły między sobą trzy plemiona. Niespecjalnie za sobą przepadające. Mało tego. Jedno z nich, wyjątkowo lubujące się w siłowych rozwiązaniach, nauczyło się kontrolować maszyny. A stąd już krok od kłopotów.
Fabuła ponownie rozkręca się powoli, ale mnóstwo w niej scenariuszowych zwrotów, nowych twarzy i powracających postaci. Więcej nie pisnę, żeby nikomu nie psuć zabawy. Dodać jednak należy, że tym razem Aloy nie będzie musiała kluczowych bitew rozgrywać samotnie. A żebyśmy poczuli się jeszcze pewniej, dostanie nawet własną bazę, gdzie wspólnie będą planować kolejne kroki.
Scenarzyści dwoją i się o troją, misternie tkając fabułę, która co chwilę dodaje nowe wątki. I łatwiej byłoby się w tym wszystkim odnaleźć, gdyby nie przydługie i przegadane dialogi. Rozumiem i szanuję chęć stworzenie olbrzymiego i bogatego uniwersum, ale czasem mniej znaczy więcej.
Skanuj, atakuj, uciekaj, powtórz
Horizon Forbidden West naprawia większość bolączek swojej poprzedniczki. Nudziły was pojedynki z ludźmi i związane z tym odbijanie obozów? Nie ma problemu. Tym razem walka z człowiekiem została ograniczona do minimum. Światem rządzą bowiem roboty, roboty i jeszcze raz roboty. Projektanci dali tu prawdziwy popis swoich umiejętności i fantazji. Wygląd nowych maszyn oraz ilość detali powala. I nieważne czy trafimy na pływające monstrum, mamuto-podobnego giganta czy mechaniczną kobrę - za każdym razem aż chce się włączyć tryb fotograficzny i przyjrzeć robotycznym monstrom z bliska.
Oczywiście nie ma na to czasu. Większość z nich kiepsko reaguje na obecność Aloy i zrobi wszystko, żeby odprawić ją do krainy wiecznych łowów. Na szczęście rudowłosa wojowniczka nadal świetnie radzi sobie w takich sytuacjach. Głównie za pomocą łuku, procy i im podobnych. Amunicję tworzymy w locie, więc miłośnicy realizmu (jeśli jeszcze nie odstraszyły ich dinoboty) powinni trzymać się z dala. Ale walce trudno cokolwiek zarzucić. Nadal jest mięsista i wściekle satysfakcjonująca i niemal zawsze stanowi wyzwanie. Odnoszę również wrażenie, że zyskała na głębi.
Planowanie wciąż jest kluczowe, więc w dobrym guście jest przeciwnika przeskanować, znaleźć słabe punkty lub wykorzystać jego własną broń, jeżeli takową posiada. Trzeba będzie ją najpierw od wroga odczepić (ostrzeliwując to miejsce ile wlezie), co do najłatwiejszych zadań nie należy, ale gra jest warta świeczki. Owa broń po odłączeniu od robota ma bardzo krótką żywotność. Potrafi jednak przechylić szalę zwycięstwa na naszą stronę.
Sama walka to typowe uderz, uciekaj i wykorzystuj otoczenie. Aloy nauczyła się blokować i parować ciosy w zwarciu, ale w starciu z gigantycznymi robotami, możemy o tym zapomnieć. Tym bardziej, że mechaniczni przeciwnicy nie tylko atakują za pomocą swoich działek, laserów itp. Potrafią zdzielić łapą/ogonem/kłem (niepotrzebnie skreślić), rzucić kawałkiem skały, wykorzystać np. zbiornik z kwasem, niesiony na własnym grzbiecie albo rzucić się na Aloy całym cielskiem. A, że zazwyczaj jest to cielsko gigantyczne, czeka nas wczytanie ostatniego zapisu i powtórzenie zabawy od nowa. Żebyśmy mieli jednak jasność - nie jest to poziom trudność spod szyldu Dark Soulsów. Niemniej, lekko nie będzie.
Witajcie w XXX wieku
W Horizon świat nadal intryguje. To w znacznym stopniu pustkowia opanowane przez maszyny, ale rozsiane tu i ówdzie pozostałości po dawnej cywilizacji przyciągają, jak magnes. Zazwyczaj znajdziemy tam trochę złomu, który można później sprzedać. Ale z rozrzuconych po świecie notatek, dowiemy się też, co działo się z ludźmi, którzy mieszkali tam przed wiekami (przypominam: czas w grze to okolice roku 3020). Znajdziemy też hologramy, pokazujące nam jak wyglądała lokacja dawniej, co z kolei pozwoli dodatkowo docenić pracę artystów. Ich wizja tego, w jaki sposób przyroda przejmuje pozostałości "naszej" cywilizacji, robią wrażenie.
Osobną kwestia jest rejon, który przyjdzie nam zwiedzać. O ile dla przeciętnego mieszkańca Europy okolice Arizony czy Utah, które zwiedzaliśmy w "jedynce", niewiele mówią, o tyle zobaczenie pozostałości po Las Vegas czy San Francisco rozbudzają wyobraźnię. Tym bardziej, że twórcy mieli ciekawe pomysły na wykorzystanie znanych plenerów.
Jedno w XXX wieku się nie zmienia. Ciągle zbieramy wszystko i wszędzie. Aloy do pewnego stopnia ma ograniczony plecak, musi przeczesywać kolejne skrzynie i pozostałości pokonanych maszyn, żeby móc tworzyć amunicję i ulepszać ekwipunek. Statystyki broni i pancerza podniesiemy głównie dzięki częściom zebranych z robotów, ale jeśli marzy nam się nosić więcej strzał albo wywarów leczących, trzeba zapolować na klasycznego dzika.
Oczopląsu można dostać zerkając w drzewka umiejętności Aloy. Bohaterkę można rozwijać na rozmaite sposoby w sześciu kategoriach (wojowniczka, traperka, łowczyni, ocalała, infiltratorka, mistrzyni maszyn) i choć nie ma w tym nic odkrywczego, ani nowatorskiego, trzeba docenić, że do samego końca gry będzie tam coś do odblokowania.
A na tym nie koniec. Aloy wraz z rozwojem fabuły nauczy się nurkować, szybować na holograficznej lotni, ma też swoją linkę z hakiem. Każdy z elementów znacząco wpływa na rozgrywkę i choćby dlatego nie sposób się tu nudzić. Nawet moje ulubione zajęcie z pierwszego Horizona, czyli wspinanie na mechaniczne żyrafy zostało pomysłowo urozmaicone. Raz będziemy musieli uruchomić anteny satelitarne, które po odpowiednim ustawieniu pozwolą przeskoczyć na robota, kiedy indziej, trzeba będzie maszynę unieruchomić kotwicami. Dosłownie.
Od strony technicznej Horizon Forbidden West to najwyższa półka. Grafika jest dopieszczona, szczegółowa i po prostu przepiękna. Co bardzo istotne - grałem na PlayStation 5 i nawet przy największej zadymie na ekranie, gra była stabilna, nie gubiąc przy tym klatek. Pomysłowo wykorzystany został pad DualSense, który stawia wyraźny opór przy strzałach z łuku, ale nie na tyle, żeby uprzykrzać przy tym rozgrywkę.
Lubiliście Horizon: Zero Dawn? Horizon Forbidden West pokochacie. Twórcy uczą się na swoich błędach i poprawiają niemal wszystko, co było do poprawy, serwując naprawdę epicką przygodę, która nie dość, że wygląda znakomicie, to przykuwa do pada na długie godziny. Walki angażują, świat intryguje, a historia, choć do annałów scenopisarstwa nie przejdzie, dostarcza wysokiej jakości rozrywki. Sequel niemal doskonały.
Ocena: 4,5/5
Grę do recenzji udostępnił jej wydawca, Sony Interactive Entertainment Polska. Graliśmy na konsoli PlayStation 5.