GTA V - Bezsenność w Los Santos
GTA V - Bezsenność w Los Santos
Grand Theft Auto V stało się faktem. Zachodnie serwisy poprzyklejały „dziewiątki” i „dziesiątki”, polskie media także powoli rozkręcają się z recenzjami, a ja przez to cholerstwo sypiam po trzy godziny na dobę.
W tym roku tylko przez jedną grę chodziłem spać później niż zwykle. Śledzenie losów Ellie i Joela w The Last of Us przykuło mnie do konsoli tak mocno, że finał historii obejrzałem praktycznie po dwóch „wieczorach” (a mówimy o kilkunastogodzinnej grze). Obserwowałem losy pary bohaterów i ciągle było mi mało. Nie mogłem się oderwać, póki nie poznałem zakończenia tej niesamowicie przejmującej opowieści. Grand Theft Auto V działa na mnie podobnie, z tymże na dwóch odrębnych płaszczyznach.
Nowa piaskownica Rockstara, jak to piaskownica, oprócz głównego wątku oferuje masę rozmaitych atrakcji. Zamiast poznawać losy Franklina, Trevora i Michaela (i Chopa, niech będzie) od deski do deski, Grand Theft Auto V co chwila namawia mnie na skok w bok. A to sobie popływam, pojeżdżę na rowerze, przejdę się do psychoterapeuty, po drodze skoczę do baru ze striptizem. I muszę przyznać, że jest to pierwsza tego typu gra, która z ogromną skutecznością namawia mnie na poboczne aktywności. Nie, nie tylko na striptiz.
new WP.player({ width:610, height:343, autostart:false, url: 'http://get-2.wpapi.wp.pl/a,61764431,f,thumb/41/2e/06/fecf4bbe7a15e3253140f65c03820e85/gta_v.mov', });Gramy i komentujemy! Wersję wideo w wyższej rozdzielczości znajdziecie pod href="http://gry.wp.pl/videoHD/kontra-grand-theft-auto-v,5515.html%3Etym">Nowe Los Santos jest przebogate i niesamowicie ciekawe. Podążając wątkiem fabularnym, twórcy sprytnie podsuwają mi pod nos kolejne elementy przedstawionego świata. Zapoznają z nowymi dzielnicami, kuszą przelatującym samolotem czy startującym śmigłowcem. Osoby w potrzebie, pojawiające się co jakiś czas na radarze, machają do mnie i zachęcają, bym poznał ich szczątkowy wątek. Pomógł odzyskać skradziony rower czy uratował przed napastnikiem. Ku mojemu zdziwieniu, bo nigdy nie łapię się w grach za wszystkie zadania poboczne, ulegam namowom i zbaczam ze ścieżki kampanii. Poziom postępu ukryty w menu rośnie, zegar tyka, a ja żałuję następnego dnia, że nie odłożyłem pada godzinkę wcześniej.
Grand Theft Auto V pozwala mi robić ze sobą, co chcę, a jednocześnie (przez pierwszych kilka godzin nieświadomie) ja robię to, co przewidzieli twórcy. Wchodzę do tego świata i nie chcę wyjść. Pragnę wdrapać się na tamtą górę i zobaczyć, co oferuje nowo otwarty sklep. Poluję na fajnie wyglądające wozy, magazynuję je w garażu i między misjami jadę do warsztatu, żeby położyć nowy lakier i przymierzyć alufelgi. Jednocześnie cały czas mam świadomość, że dopiero unoszę się na powierzchni. Przede mną wyścigi, latanie, jeszcze więcej planowanych rabunków i mój ulubiony element od czasu San Andreas, czyli skoki ze spadochronem. W tym momencie dociera do mnie, że nie wykorzystałem jeszcze kodu na sterowiec... Niebo nad Los Santos, nadchodzę! A jutro znowu czeka mnie trudny poranek.
W Grand Theft Auto V trzeba zagrać, bo po tym, co tutaj widziałem i przeżyłem, jestem przekonany, że mamy do czynienia z jedną z najbardziej wciągających gier ostatnich lat. Na opisanie konkretnych plusów i minusów (których nie brakuje) będzie miejsce w recenzji. Zalet innych niż te wspomniane powyżej pojawi się więcej. Wpadek i niedociągnięć nie przemilczę. Żaden wymieniony minus nie zmieni jednak tego, że płyta z Grand Theft Auto V przez długi, długi czas nie opuści mojej konsoli. Bo jeszcze mam tyle do zrobienia, odkrycia, zobaczenia i przeżycia. A od 1 października dojdą nowe, wieloosobowe atrakcje w postaci Grand Theft Auto Online.
Późno już. Idę sprawdzić, co porabia mój Trevor.