Canis Canem Edit
Canis Canem Edit
Oj, będzie gorąco, może nawet bardzo gorąco. To już nie niewinne San Andreas i małe figo-fago ujawnione przez twórców moda Hot Coffee. Owszem, była mała burza, tu i ówdzie poleciał piorun lub dwa, ale było to w kilka miesięcy po premierze i z punktu widzenia samej gry nie miało większego znaczenia - ani jej ten skandal nie zaszkodził, ani nie pomógł, ot tak sobie był. Teraz jednak, przy okazji kolejnej gry Rockstar, wiatr się zrywa już na kilka miesięcy przed planowaną premierą. Media rzucają się firmie do gardła, bo nie poprzestaje na bandziorach, gangach ulicznych i przestępczości zwyczajnej - ale uderza tam gdzie boli.
A przemoc w szkołach boli Amerykę bardzo, oj bardzo. Mają oni tam swoją tradycję wyzysku słabszych przez silniejszych, praktykowaną we wszelkich krynicach wiedzy nader często przez wyrośniętych, nad wiek silnych szczyli, którzy terroryzują nie tylko swoich rówieśników, ale też i nauczycieli czasami. Takich rodzimych, małych bin Ladenów określa się tam terminem "bully" właśnie - i jeszcze do niedawna tolerowało się ich jak zło koniecznie. Ale niedawno też okazało się, że właśnie taki wewnątrzklasowy terror powoduje zwiększającą się ciągle liczbę samobójstw wśród nieletnich, albo, co gorsza, doprowadza do sytuacji ekstremalnych, takich jak szkolne masakry z użyciem broni palnej. Jak w słynnym liceum Columbine High. Oczywiście, w pierwszym rzędzie winnych szuka się wśród producentów gier - i tym razem z szukaniem nie będzie problemu. Właśnie o to chodzi w tej całej nagonce na nowe dziecię Rockstar - Bully.
Jak łatwo się domyślić, akcja gry toczyć się będzie w szkole średniej. Konkretniej zaś będzie to prestiżowa, aczkolwiek zmyślona Bullworth Academy, gdzie młodociani noszą sweterki z godłem uczelni, zakładają stowarzyszenia mieszkające w różnych domkach w campusie i ogólnie zajmują się tym, czym to młodzież zajmować się lubi. Znaczy się laniem się po mordach. Mimo tego bowiem, że Bullworth przyjmuje tylko dzieciaki z "dobrych rodzin", to jakoś dziwnie panuje tam atmosfera i rygor nie gorszy niż w poprawczaku. Nauczyciele bardziej przypominają skrzywionych psychicznie klawiszy na oddziale dla recydywy, niż szanowne ciało pedagogiczne, a sami uczniowie zorganizowani w gangi walczą ze sobą nawzajem wszystkimi sposobami - a musicie wiedzieć, że w amerykańskiej szkole co drugi niedorostek nosi za paskiem tatusiowego, bądź też kradzionego gnata. A jeżeli akurat gnata nie ma, to zawsze pod ręką jest pała do baseballa czy nóż kuchenny sporym nakładem sił i środków podwędzony mamusi. W tej szkole nie ma samobójstw - są tylko zabójstwa.
I właśnie w takie swojskie piekiełko, mieszające subkulturę z kulturą, wkracza nasz bohater - Jimmy Hopkins. I jemu należy się wycisk już za samą gębę, bo trzeba przyznać, że na przyjemną to ona nie wygląda. Łatwo sobie wyobrazić, że Jimmy w krótkim czasie zaskarbi sobie nienawiść znakomitej większości populacji Bullworth Academy - a nec Hercules contra plures jak mawiali Rzymianie. Kolega Hopkins będzie musiał znaleźć sobie jakichś przyjaciół i sojuszników - najlepiej dwóch panów nazywających się Smith i Wesson. Ewentualnie pana Colta.
Ale nie tylko bójkami na stołówce, pojedynkami na pięści na boisku po szkole i łamaniem sobie kończyn w ciemniej alejce człowiek żyje. Jimmy też jest człowiekiem, więc potrzeba mu odrobinę miłości - a gdzie łatwiej znaleźć miłość niż w szkole średniej? Dlatego my jako gracz będziemy mieli zadanie nieco utrudnione - z jednej strony trzeba będzie rozwalić kilka głów i wychować sobie kilku wychowawców, ewentualnie zdobyć szacunek różnych wpływowych grup i podgrup szkolnych - z drugiej zaś jeszcze dodatkowo na miłość kobiety zasłużyć. A z taką facjatą łatwo nie będzie.
Jeżeli chodzi o techniczne aspekty Bully, to Rockstar Vancouver milczy jak zaklęte. Sądząc po screenach nie należy się tu spodziewać graficznej rewolucji, a może jedynie nieco ulepszony silnik znany już z ostatniego Grand Theft Auto i The Warriors - ale przecież nie o to chodzi. Ważne jest, czy to wszystko będzie się dobrze grało - a znając tradycję firmy jeśli chodzi o skandalizowanie, balansowanie na granicy powagi i humoru oraz innowacyjność w dziedzinie mechaniki rozgrywki, można być prawie pewnym, że będzie dobrze. Albo i nawet jeszcze lepiej.
Nawet gdyby broń Boże nie było jakimś cudem, to Bully i tak sprzeda się świetnie, możliwe że lepiej niż samo San Andreas - bo taka nagonka mediów, protesty i inne cuda na kiju wyprawiane przez przeciwników brutalnych gier komputerowych (czy też konsolowych w tym przypadku) robią wprost genialną, i co lepsze, darmową reklamę. A jak to wygląda w rzeczywistości, zobaczymy w kwietniu.