Blaszana szopka: Gracz, czyli debil

Blaszana szopka: Gracz, czyli debil

Blaszana szopka: Gracz, czyli debil
marcindmjqtx
27.11.2009 17:21, aktualizacja: 15.01.2016 15:50

To miała być zgryźliwa, pełna uszczypliwości odpowiedź na niemniej zgryźliwy i równie uszczypliwy tekst Zygmunta. Miałem się tu wyzwierzęcać, opowiadając o tym jak to Zygmunt nie ma pojęcia o czym mówi. Ale kilka dni temu w rzucie szaleństwa obejrzałem film Gamer z Gerardem 'This is SPARTAAAAAA' Butlerem i moje życie stało się o te półtorej godziny gorsze.

Zanim powiem więcej, oddajmy cesarzowi co cesarskie. Zygmuncie! W swoim tekście postawiłeś odważną tezę, że może w grach najbardziej liczy się oprawa. Odpowiem krótko - może nie.  Bo może gramy w szachy w których grafiki nie ma wcale, a jest tylko rozgrywka. Bo może w dawnych czasach ciąłem z kolegami namiętnie w Quake'a w którym pierwszą czynnością było wyłączenie tekstur i włączenie tak zwanych fullbrightów (czyli modeli postaci podświetlonych na jakiś żarówiasty kolor). Bo może popularna strategia Hearts of Iron III wygląda jakby utknęła w latach 90, co nie przeszkadza jej być rewelacyjnym kawałkiem software'u. Bo może a zresztą przykłady można mnożyć bez końca - grafika w grach ma rolę całkowicie  służebną  i choć dobrze jak jest piękna, to każdy kto poświęcił długie godziny na przesuwanie ikonek w , albo strzelanie kolorowymi kulkami w Peggle wie doskonale, że na dłuższą metę nie ma znaczenia. Taką samą radochę można czerpać z oszałamiającego Modern Warfare 2,  jak ze zdecydowanie niepięknego Mount&Blade. EOT, gg, kkthxbai.

Wróćmy teraz do nieszczęsnego Leonidasa, który chyba ma wyjątkowo słabego agenta, skoro trafia do dzieł takich jak czerstwe komedie romantyczne, czy wspomniany już Gamer. To musiała być niezwykła burza mózgów - reżyserowie Mark Neveldine i Brian Taylor, zasiedli ze scenarzystami Markiem Neveldinem i Brianem Taylorem, oraz producentami Neveldinem i Taylorem i popatrzyli na popkulturę.

- Hm - rozpoczął chrząknięciem Neveldine producent. -  To czym no teraz się jara młodzież?

- Nooo - odpowiedział Taylor reżyser. - mój mały ma tą nową konsolę Sony i lubi grać w Modern War, czy jakoś tak. Generalnie to podobno gry się nieźle sprzedają. Nawet lepiej niż filmy.

- Wiem! - krzyknął Neveldine scenarzysta. - zróbmy film osadzony w kulturze graczy! Będzie o facecie, który oczywiście jest niewinny, ale go wrobili, więc jest w więzieniu, ale genialny naukowiec tworzy system kontroli umysłów, więc facet bierze udział w takim teleturnieju w którym kieruje nim siedemnastolatek, bo przecież siedemnastolatki dużo grają, więc on będzie nim kierował i będą strasznie dużo strzelać i facet będzie musiał przejść do kolejnego savepointu. I jak dojdzie do końca, to zostanie ułaskawiony.

-  Właściwie to przestałem cię słuchać po 'kulturze graczy', ale całość brzmi jak Running Man więc kupuję - wtrącił Taylor producent. - to nie może się nie sprzedać!

- I zatrudnijmy popularnych aktorów! Piękny Gerard Butler i Michael C. Hall na pewno ściągną laski - nieśmiało dodał Neveldine producent, co szybko wsparli energicznym kiwaniem głów Neveldine'owie reżyser i scenarzysta.

Najwyraźniej wszystkich sześciu panów, po kolektywnym stwierdzeniu swojej zajebistości, doszło do wniosku, że wystarczy zatytułować swój film Gamer,  by  14latki wychowane na całkowitej medialnej sieczce, kupiły go jako emanację swojej kultury.

Gamer od razu przywiódł mi jeden z pierwszych filmów Angeliny, czyli Hackers. On również próbował się podpiąć pod społeczny fenomen, na jaki w połowie lat 90 wyrosły komputery osobiste i raczkująca sieć. Ale Hackers, oprócz oczywistej zalety w postaci Acid Burn, miał pewien niewinny urok - był głupi, ale też rozbrajający. Trudno się nie uśmiechnąć, kiedy słyszy się zachwyty nad oszałamiającą prędkością oferowaną przez modem 28,8kb, albo widzi hakerów, którzy są przy okazji mistrzami jazdy na rolkach.  No i soundtrack w Hackersach absolutnie miażdżył, sycąc uszy Prodiżami (Voodoo People!!!), Underworldem czy Orbitalem.

Gamer jest tymczasem całkowicie na serio, przez co robi się daniem zupełnie niestrawnym. Nie ma w nim humoru, a jeśli już jest, to w formie jednego z skazańców (nazywanych tu I-con, od convict czyli skazaniec), który teabagguje poległego przeciwnika. Ha, ha! Normalnie jak w Halo! Cała reszta jest poważna jak marsz żałobny, dialogi wygłaszane bez cienia ironii, a klimat ciężki niczym w dramacie psychologicznym Bergmana. Ten brak dystansu dziwi, po przegiętych, niemal tarantinowskich Crankach, zrobionych przecież przez dokładnie tych samych ludzi.

Że scenariusz nie trzyma się kupy to oczywiste, bo jak może, skoro mamy tu nanoroboty przejmujące mózgi, oraz rząd Stanów Zjednoczonych aktywnie wspierający teleturniej o masowym mordowaniu ludzi. Gdyby to wszystko było tak odrealnione i usajensfikszynowane jak w Running Manie, to nie miałbym z tym problemów, ale  nie, tu wszystko jest 'na prawdę'.  Natomiast wkurza mnie to do jakiego kretynizmu sprowadzono same gry. Growy klimat robią tu słowa 'ping' (który jest wielkim problemem, bo opóźnienia między siedemnastolatkiem a pięknym Gerardem mogą być dla tego drugiego zabójcze), oraz 'giby' rzucane RAZ przez siedemnastolatka, po zfragowaniu przeciwnika. Słowo Fragged też się pojawia. Też raz.

Sama gra (nazywana Slayers, bo tak nazywają się jej uczestnicy) to coś w rodzaju The Club i z całym szacunkiem, ale można było znaleźć coś znacznie ciekawszego, niż bieganie z punktu A do punktu B. Już choćby kreatywnie przerobić Manhunta, zwłaszcza że Gamer się nie opieprza, a jucha tryska jak w przyzwoitym splatterze. Cała 'growość' Gamera sprowadza się głównie do nałożenia taniego FPSowego HUDa, w którym główną rolę gra napis 'savepoint' i podana do niego odległość, oraz kilka scen z udziałem siedemnastolatka. Te sceny zresztą to jedyny jasny punkt całego filmu, bo młodzian posługuje się czymś w rodzaju Natala - taka wizja przyszłości akurat przemawia do mnie bardzo głęboko. Reszta to bezsensowna sieka, która niczym nie różni się od dowolnego filmu 'w którym się strzelają'. Wróć. Różni się. Ma jeszcze mniej sensu. W deathmachu FFA jest więcej treści i dramatyzmu, niż w sekwencjach walki w Gamerze.

Jasno widać, że autorzy chcieli po prostu wykorzystać grową subkulturę, która świeci cyferkami takimi jak 7 milionów kopii MW2 w pierwszy dzień. Nie rozumiem jednak kogo oni chcieli na to nabrać? Gracze go przecież wyśmieją, a zwykli widzowie popukają się w głowy po 15 minutach i wyjdą z kina.

Po co marnować tyle miejsca na pisanie o takiej miernocie, zapytacie? Bo niestety Gamer jest doskonałym przykładem tego jak szeroko pojęty mainstream traktuje gry wideo. Dla nich to właśnie te wszystkie 'pingi', 'fragi' i pryszczate siedemnastolatki jarające się wybuchami i krwią. Nasza branża nadal postrzegana jest jako wylęgarnia zboczeń i dewiacji i królestwo w którym niepodzielnie króluje strzelanie do wszystkiego i wszystkich. Po cholerę się wysilać, skoro te downy sprzed ekranów i tak ledwo czytają? Kupią każde gówno, które się im wciśnie. Tak sobie właśnie o nas myślą panowie z przemysłu filmowego.

A potem mamy efekty takie jak Gamer, Street Fighter czy gwałt na ludzkiej inteligencji w postaci szerokiego asortymentu Cuisine Infernale de Boll. Gry jako gatunek rozrywki/kultury mają wyjątkowego pecha do ekranizacji. Mimo zdobycia pozycji lidera na rynku rozrywki, gaming nadal traktowany jest po macoszemu, a gracze identyfikowani głównie z siedemnastoletnim pilotem pięknego Gerarda. Smutne to i przygnębiające.

Silent Hill, Resident Evil czy zaskakująco dobry Death Race, nie zmieniają tego ponurego obrazu, a Gamer każe myśleć, że mimo ponad 30 lat rozwoju, gry traktowane są tak jak w zeszłym wieku. Ale jest też światełko w tunelu, czyli pierwszy film, który jest z grami nierozerwalnie związany, a przy okazji nie ssie. Wręcz przeciwnie - jest całkiem konkretnym kawałkiem kina, nawet jeśli bardzo krótkometrażowego. Assassin's Creed: Rodowód to dzieło kupionego przez Ubisoft, studia Hybride Technologies (goście od efektów specjalnych w 300). Pomyślany jako wprowadzenie do ACII, film powstawał pod ścisłym nadzorem producentów gry. Jakie są tego efekty polecam sprawdzić własnoręcznie, ja jestem zachwycony. Rodowód jest poprawnie zagrany, świetnie skręcony, ma perfekcyjne efekty specjalne (w sumie nie dziwota), a do tego znajduje się w nim esencja tego czym jest Assassin's Creed i ACII w szczególności - jest parkour, wspinanie się po gzymsach, są widowiskowe sceny walk, zabójstwa i ostrza na nadgarstkach. Film z polskimi napisami możecie obejrzeć tutaj.

Na horyzoncie mamy kilka premier, które każą bardziej optymistycznie spojrzeć w przyszłość. Prince of Persia jak na razie zapowiada się całkiem nieźle, a Ubisoft, choć nie produkuje go tak jak Rodowodu, ma u mnie kredyt zaufania. Wierzę, że dopilnują jakości, a wpadka z bollowym FarCry okaże się odosobnionym przypadkiem. Cały czas trwają prace nad filmem World of Warcraft, ale ten pozostaje niestety wielką niewiadomą - na razie do Internetu przedostał się jeden obrazek, na którym widać prawdopodobnie twarz Undeada i kawałek ręki. Z drugiej strony Blizzard zapewnia o ścisłej współpracy z twórcami, a Chris Metzen (guru świata Warcrafta i Starcrafta i scenarzysta wszystkich gier Blizza) nadzoruje prace nad scenariuszem.

Widać jasny trend - firmy z branży growej zarobiły już tyle pieniędzy, że mogą sobie pozwolić na inwestowanie w kinematografię. A to oznacza, że prędzej niż później zaczną to robić na większą skalę i tak jak Ubisoft zajmą się produkcją, a nie tylko odsprzedawaniem licencji ludziom, którzy z grami widzieli się tylko przez folię w Walmarcie.

Tadeusz Zieliński

Obraz
Źródło artykułu:Polygamia.pl
Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)