Wolfenstein: Youngblood – recenzja. To nie są córki Blazkowicza

Wolfenstein: Youngblood – recenzja. To nie są córki Blazkowicza

Wolfenstein: Youngblood – recenzja. To nie są córki Blazkowicza
Tatiana Kowalczyk
08.08.2019 14:59, aktualizacja: 08.08.2019 20:06

Przysłońmy oczy i udawajmy, że ta gra nie powstała.

Nie będę oryginalna. Powtórzę to, co już obiegło internet w okolicach premiery Youngblood. To nie jest dobra gra. Nie pojawiły się jakieś magiczne aktualizacje, które usunęłyby problemy trapiące nowego Wolfensteina. Naprawienie go zajęłoby sporo czasu – wymagałoby przebudowania całego szkieletu gry.

Platformy: PC,PS4,XONE,Switch

Producent: MachineGames, Arkane Studios

Wydawca: Bethesda Softworks

Data wydania: 25.07.2019

Wersja PL: napisy

Grę do recenzji dostarczył wydawca. Obrazki pochodzą od redakcji.

Strzelane było na konsoli Xbox One.

Youngblood od początku zapowiadano jako coś w rodzaju The Old Blood, czyli samodzielny dodatek do serii. I miałoby to sens, dlatego że zawartości faktycznie dostajemy niewiele (do powodów jeszcze przejdę później), a i cena jest stosunkowo niska jak na tytuł wysokobudżetowy.Z drugiej strony, Bethesda sprzedaje ją poniekąd jako samodzielny tytuł. No i mamy takiego Jerka Gustafssona, producenta wykonawczego Youngblood, co powiedział, że to gra na 25-30 godzin i sprawił, że niepotrzebnie się podekscytowałam. Tyle czasu to to na bank nikomu nie zajmie. Chyba że chciałoby się komuś robić niekończące się, automatycznie generowane questy, którymi ta gra stoi. Ja spędziłam przy nowym Wolfensteinie jakieś 11 godzin, a i tak tylko dlatego, że ciągle trzeba farmić, aby iść dalej z fabułą, a w towarzystwie SI to trudniejsze zadanie niż z prawdziwym graczem. Tę samą misję, której poświęciłam sporo czasu samodzielnie, z Dominikiem przeszłam potem o wiele szybciej.Okej, ja rozumiem, że to gra nastawiona na kooperację i to coś zupełnie nowego dla serii, ale jednocześnie dostajemy możliwość grania w pojedynkę. Jeśli się na to zdecydujemy, bardzo szybko boleśnie zderzymy się z rzeczywistością. A konkretniej - z siostrą sterowaną przez komputer. Youngblood nie ułatwia życia tym, którzy preferują samotne granie.Źle zaprojektowane SI bliźniaczki to jedna z ważniejszych przyczyn. Brak kontroli nad siostrą nie pomaga – no można jej nawet nasłać na konkretnego wroga. Wiele razy zdarzyło mi się też, że się wykrwawiałam i ponaglałam ją, żeby przyszła mi pomóc. Nic z tego. Kończyło się bezsensowną utratą jednego z żyć lub śmiercią – niekiedy resetującą poziom.System umierania wymaga kilku słów wyjaśnienia. Bywa źródłem frustracji zwłaszcza wtedy, gdy decydujemy się na grę z komputerem. Mamy zapas maksymalnie trzech współdzielonych żyć. Jak nasze zdrowie spadnie do poziomu krytycznego, zaczynamy się wykrwawiać. Jeśli towarzyszka nie pomoże nam odpowiednio szybko, tracimy jedno ze współdzielonych żyć. Jakieś jeszcze nam zostało? To super, podnosimy się i wracamy do walki. Mamy pełne zdrowie, tylko jedno żyćko, a nie zdążyliśmy uleczyć siostry? Umieramy obie, bo tak. Nie możemy więc nigdy walczyć w pojedynkę, jesteśmy skazani na drugą osobę. BO TO JEST GRA KOOPERACYJNA TAK, WIĘC ODPOWIADACIE ZA SIEBIE NAWZAJEM, NIE?Komentarz Dominika:

Pograłem z godzinkę z Tatianą i o ile grało się “w porządku” (gra działa, daje się strzelać), to zdecydowanie nie wywołało to we mnie ochoty zagłębienia się w ten tytuł. Nie jestem fanem tych nowych Wolfensteinów i ta część absolutnie tego nie zmieni. Szczególnie że do funkcjonalnego strzelania i coopa, który zawsze jest super zabawą, dochodzą tu elementy zwyczajnie irytujące. Najbardziej drażniły mnie te różne typy pancerza, które bez sensu sprawiają, że nagle do wielkiego typa w zbroi muszę strzelać z pistoletu, gdyż gra arbitralnie uznaje, że to jest na niego skuteczniejsze. Ale i niepotrzebne elementy erpegowe, jakiś rozwój postaci, jakieś modyfikowanie broni, a ja tu miałem tylko do nazistów strzelać. Za stary na to jestem.Dodatkowo z jakiegoś, kurde, powodu, nie możemy zapauzować gry nawet wtedy, gdy gramy offline. Bez sensu. Nie możemy też jej w dowolnym momencie zapisać. A punkty kontrolne sobie twórcy poustawiali tam, gdzie chcieli. W przypadkach, na szczęście nie tak licznych, gdy zdarzyło mi się paść na dobre, z drżeniem serca czekałam, czy gra mnie nie przeniesie do samego początku misji. To oznacza, że musimy zastanowić się dwa razy, zanim zaczniemy questa z głównej linii fabularnej, bo jeśli w trakcie zdecydujecie, że to już czas na spanko, to musicie się liczyć z tym, że cały postęp może się wyzerować. Ale nie musi. Taka rosyjska ruletka.

Ponowne przechodzenie utraconych fragmentów, podsycane irytacją, było dość zabawne. Po prostu przebiegałam sprintem przez lokacje, nad którymi wcześniej ślęczałam. Bo w Youngblood tak się po prostu da, za co winą powinniśmy obarczyć źle zaprojektowane poziomy.Z Youngblood sprawa wygląda tak - świat gry dzieli się na trzy główne segmenty, każdy z mocniejszą siedzibą nazistów do sforsowania, tzw. „Braćmi”. Mapy są skonstruowane w taki sposób, że za każdym razem, gdy opuścimy daną miejscówkę i oddzieli nas od niej ekran wczytywania, po powrocie wszyscy przeciwnicy już się zrespawnowali. Co samo w sobie oczywiście w wielu grach się sprawdza, ale w przypadku Wolfensteina nie ma najmniejszego sensu. Zabijanie nazistów traci jakikolwiek sens, jeśli musimy po raz dwudziesty rozwalać tych samych przeciwników w tej samej lokacji, żeby wykonać jakąś pozbawioną treści misję. Za każdym razem będą stanowili to same wyzwanie, bo ich siła skaluje się do naszej. Rozgrywce towarzyszy przez to żmudna powtarzalność i poczucie bezsensu.Gra mówi nam, że poszczególnych wyzwań powinniśmy podejmować się dopiero po wskoczeniu na rekomendowany poziom. Inaczej przeciwnicy będą dla nas zbyt silni. Aby to zrobić, musimy wykonywać zadania poboczne. Co samo w sobie nie byłoby takie złe, gdyby nie ich formuła – poza inicjalnym kilkuzdaniowym zleceniem zadania w kryjówce ruchu oporu, nie oferują żadnej szczególnej zawartości. Po prostu idziemy w jakieś miejsce i musimy w tej samej lokacji, którą odwiedziliśmy już dziesięć razy, odnaleźć jakąś dyskietkę czy zabić jakiegoś komendanta. Zadania bardzo szybko robią się powtarzalne i po prostu nudne, a jeśli próbują wprowadzić element narracyjny, są to próby szczątkowe. Szczytem była sytuacja, w której dopiero co skończyłam infiltrację jednej z trzech siedzib, a po powrocie do katakumb i odhaczeniu questa u zleceniodawcy dosłownie od razu odblokował mi się z nim nowy dialog. Dostałam kolejne zadanie – odwiedzenie dokładnie tego samego miejsca. Czyli zlecono mi, chwilę po ukończeniu misji niby-fabularnej, ponowne jej wykonanie, ale tym razem pod innym pretekstem. Niby-fabularnej, bo fabuły w niej było jak na lekarstwo – nie wieńczył jej nawet żaden przerywnik filmowy.Wydawałoby się, że studio, które dostarczyło nam wraz z poprzedniczkami tak niezwykle filmowe, brudne i pokręcone doświadczenie, aspektu narracyjnego już na bank by nie zawaliło. No niestety. Nawet w tej kategorii MachineGames należy wlepić wielkiego minusa. Dostajemy tak na dobrą sprawę pięć misji fabularnych – wprowadzenie, sforsowanie trzech twierdz i zakończenie – i przyznam szczerze, że nie mają praktycznie żadnej treści, żadnych zapadających w pamięć postaci czy ciekawych rozwiązań. Lokacje są do siebie bardzo podobne, a ostatni bossowie w trzech siedzibach to nic innego jak po prostu mechy, które spotykamy w grze wszędzie, tylko że tu akurat w większym natężeniu. Nie idzie za tym żaden pomysł. To naprawdę smutne.Nie można też oczywiście pominąć kontrowersyjnego tematu mikropłatności. Na ten moment faktycznie za realne pieniądze możemy kupić tylko i wyłącznie rzeczy kosmetyczne, czyli inne kolory pancerzy, co dla mnie osobiście nie ma najmniejszego znaczenia. Srebrne monety natomiast znajdujemy w świecie gry i służą nam do ulepszania broni lub inwestowania w dopingi, spośród których tylko te odnawiające pancerz i energię mają tak naprawdę sens. Z drugiej strony kto wie, czy któregoś dnia to nie ulegnie zmianie.Świat Youngblood jest po prostu niewielki i ograniczony. Dzielnice Paryża wyglądają ładnie, ale są do siebie bardzo podobne. Lokacje nie zapadną nam w pamięć, bo wszystkie te tekstury i stylówę widzieliśmy już w poprzednich odsłonach. Ale akurat w tym przypadku wychodzi pewien ciekawy aspekt, czyli wkład Arkane – po mapach przemieszczamy się w podobny sposób, co w Dishonored. Umożliwiają nam sporą mobilność.Jedno natomiast się nie zmienia. Jakkolwiek by to nie brzmiało, w Wolfensteinach zabija się bardzo przyjemnie i Youngblood nie stanowi tu wyjątku. Model strzelania się nie zmienił. Powracają też znajome mechaniki: rzut toporkiem, ciche zabójstwa, możliwość korzystania z dwóch spluw jednocześnie. Wracają nawet te same laserowe ciężkie giwery z drobnymi tylko zmianami. Możemy postawić na ciche przejście, ale umówmy się – nie po to gramy w te gry. Zwłaszcza, że dynamika ruchu zyskała w kontekście poprzedniczek. Możemy robić szybkie uniki w bok, które mocno ułatwiają wychodzenie z trudnych sytuacji.Przeciwnicy to nasi starzy znajomi; modele postaci są bardzo podobne do tych z poprzednich części, a opancerzone mechy z laserowymi działkami czy ziejące ogniem panzerhundy zapachną nostalgią. Szkoda tylko, że nie wykonano jakiegoś wysiłku, żeby dać nam coś nowego.Poziom trudności zresztą też rozłożono dziwnie. Grałam na normalnym i zazwyczaj było wręcz za prosto, ale ostatni boss to jakaś tragedia – poziom trudności nagle podskakuje, odradzasz się i amunicja nie odnawia się ani w ekwipunku, ani w strategicznych punktach porozrzucanych po arenie, a nie masz jak nawet wyjść z lokacji, żeby ewentualnie się wzmocnić. Aż z ciekawości sprawdziłam, czy nie tylko ja miałam z nim problem i faktycznie, wielu ludzi uskarża się na niego w sieci. A skoro mowa o bossie, ten ostatni bardzo przypominał pierwszego. W grze mamy tak naprawdę tylko dwóch bossów z prawdziwego zdarzenia i są do siebie bardzo podobni pod względem starć. Ruchliwi, nie wymagający kombinowania i zastosowania konkretnej taktyki. Nawet wyglądali podobnie i coś mam takie wrażenie, że wykorzystano do nich ten sam model postaci.Trzeba też zwrócić uwagę na dość istotną sprawę. Deweloper obrał pewną strategię, aby nam nieco skomplikować życie, i wprowadził dwa rodzaje pancerza u wrogów. Oznaczają je prostokąty wąskie i szerokie, co raczej wytrąca nas z wczucia w walkę niż urozmaica zabawę i jest dość absurdalne, gdy pistoletem z tłumikiem jesteśmy w stanie zadać więcej obrażeń opancerzonemu robotowi niż karabinem maszynowym. Źle dopasowany typ broni nie zadaje bowiem niemal żadnych obrażeń.

I jeszcze ostatni zarzut – czemu ta gra nie ma split-screena? Albo nie, nie ostatni. Czemu w tak wielu lokacjach leci ciągle ten sam utwór, który słyszymy w menu? Albo jakim cudem gra należąca do tak pięknej wizualnie serii jest po prostu strasznie brzydka w przerywnikach filmowych, o ile nie są one prerenderowane? Co się zdarza tylko ze dwa razy w trakcie całej gry... Przy cut-scenkach w czasie rzeczywistym przed naszymi oczami wyrasta potworek, którego nie da się brać na poważnie i spokojnie by go można wziąć za produkcję poprzedniej generacji.Siostry nie są dobrze napisane. Mają fajnego tatę, ale to ich jedyna zaleta. Nie mówiąc o tym, że B.J. pojawia się w Youngblood bardzo rzadko i tylko na chwilę. Smuteczek. A córki są potwornie irytujące i po prostu... prymitywnie głupie. Aż można odnieść wrażenie, że na siłę odarto je z cech uznawanych kulturowo za kobiece, żeby pokazać, jakie to z nich twardzielki. Przy okazji zdarto z nich charakter. Śmiech Soph brzmi jak rechot Janusza, co akurat klepnął Mariolę. Za szczyt wysublimowanego żartu córki Blazkowicza uważają sytuację, w której jedna z sióstr przez przypadek połknęła kawałek mózgu zabitego nazisty. Gdy wjeżdżamy gdzieś windą, wjeżdża nam też ekran wczytywania, sprytnie zakamuflowany jakże zabawnymi przerywnikami filmowymi jak z komedii kina klasy B. Bliźniaczki straszą się niby na żarty, dokuczają sobie, pokazują sobie środkowy palec – tak dla śmiechu... ha... ha...W efekcie Youngblood pozostaje w cieniu starego kolosa. Oj tak. Mogłoby się schować pod butem The New Order i The New Colossus. Nowa odsłona ma na koncie wiele grzechów, a na moim odbiorze dodatkowo ciążą zawiedzione oczekiwania. Rebootowe Wolfensteiny to świetne gry, z unikalnym sznytem czarnego humoru i przerysowanej brutalności, którym jednocześnie w jakiś niepojęty sposób udaje się przemycić też cięższe wątki. Oferowały świetną, zbalansowaną rozwałkę i niezwykle ciekawe postaci z wyrazistymi, pełnymi osobowościami. Youngblood takie nie jest. Youngblood to jakiś żart, który w ogóle nie powinien być brany na poważnie. Samo w sobie, w oderwaniu od poprzedniczek, stanowi po prostu w miarę w porządku tytuł, w który zabawnie pograć ze znajomym, bo ze znajomym we wszystko gra się fajnie. Ale mówimy o MachineGames, które ustawiło sobie poprzeczkę bardzo wysoko. Youngblood sprawia wrażenie, jakby nawet nie próbowało do niej doskoczyć.

Źródło artykułu:Polygamia.pl
Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (18)