Jeszcze rok temu inicjatywa odrodzenia targów gier komputerowych wydawała się szalona niczym Kapelusznik z Alicji w krainie czarów. Polski rynek nie dawał nadziei na wielkie show, po prostu rodzimi producenci nie mieli skąd brać gotówki koniecznej do zainwestowania w miejsce wystawiennicze, atrakcyjne standy, hostessy, nagrody, rozdawane koszulki czy długopisy. Bez całej tej oprawy nie ma co dziś myśleć o atrakcyjnym show. Same gry - jak w epoce Gambleriady - już nie wystarczą. W czasach BitTorrenta i sieci internetowej pełnej najnowszych dem nie sposób gracza zaskoczyć czymś nowym, czego by nie widział. Zdarza się nawet, że rodzimi fani elektronicznej rozgrywki dostają gry szybciej niż otrzymują je oficjalni dystrybutorzy, systematycznie olewani przez zachodnich partnerów (ze względu na marne wyniki sprzedaży).
Niezwykły sen spełnia się
A jednak stało się. Grupka fascynatów zdołała zachęcić sponsorów i dogadać się z właścicielami hali EXPO XXI przy ulicy Prądzyńskiego w Warszawie. Wkrótce później udało się porozumieć z Sony i jesienią ubiegłego roku gracze mogli zobaczyć Warsaw Game Show 2004 i Playstation Experience na żywo. Obie imprezy przyciągnęły miłośników elektronicznej rozrywki z całego kraju i pokazały, jak wyglądają targi na Zachodzie. Znane z czasów Gambleriady smutne, plastikowe stoiska, ustąpiły miejsca feerii barw i świateł, maskotkom spacerującym wśród ludzi i hostessom ochoczo pozującym do zdjęć. Oczywiście swoimi rozmiarami impreza nie mogła konkurować z Lipskiem, ale powiedzmy sobie szczerze - gdzież Polsce do tak gigantycznego rynku, jakim są obecnie Niemcy?
(Przydługim) słowem wstępu
W tym roku niemal od początku wiadomo było, że będzie inaczej. Sony zorganizowało swój show dużo wcześniej i z nie mniejszym rozmachem niż rok temu, co w oddzielnym sprawozdaniu opisał nasz wysłannik Oskar. Na Warsaw Game Show 2005 dominować miały pecety... i dominowały. Najpierw jednak każdy z graczy musiał zdobyć bilet wstępu (10 zł normalny, 5 zł ulgowy, zniżki dla osób z kuponami Heyah) oraz zostawić płaszcz w szatni (2 zł od sztuki). W zamian mógł siedzieć na targach do wieczora, grać w co tylko miał ochotę i na koniec wysłuchać koncertu gwiazdy, Sidneja Polaka lub hip-hopowca Tede (szkoda, że akustyka była fatalna). Nic dziwnego, że w sobotni poranek przed wejściem na teren targów stała słusznych rozmiarów kolejka. W niedzielę już jej nie było, a i sama hala świeciła pustkami. Wygląda na to, że większość graczy rzuciła się na kompy pierwszego dnia, licząc na atrakcje specjalne i przy okazji narzekając na tłok i ścisk. Dzień później stękano dla odmiany, że są pustki i nikt już się grami nie interesuje...