Piknik na skraju Mokotowa, czyli jak nie przeżyliśmy apokalipsy

Piknik na skraju Mokotowa, czyli jak nie przeżyliśmy apokalipsy

Piknik na skraju Mokotowa, czyli jak nie przeżyliśmy apokalipsy
Bartosz Stodolny
30.10.2018 13:30

O czym myśli Bartosz? Co buduje Asia? Czemu Dominik zamknął się w pokoju ksero na cztery lata? I dlaczego Adam zwariował, a w Krzysztofie obudziła się żądza krwi?

Słowo od naczelnego:

Wczoraj opublikowaliśmy wyniki konkursu, w którym do wygrania były książki z serii Uniwersum Metro 2035 "Czerwony wariant". Jeszcze raz podkreślę, że byliśmy zaskoczeni waszymi niesamowitymi pomysłami, a wybranie 10 prac okazało się trudnym wyzwaniem.

Wszystkim dziękujemy za udział i mam nadzieję... nie. Jestem pewien, że przy następnym konkursie wykażecie się równie ciekawymi odpowiedziami. Jednak jeden z tekstów wyróżniał się tak bardzo i tak bardzo nam się spodobał, że postanowiliśmy opublikować go jako osobny wpis.

Zatem zapraszam was do opowiadania autorstwa Dariusza Piotrowskiego, z którego dowiecie się, czy nam się udało.

Bartosz StodolnyGdyby jeszcze pięć lat temu ktoś powiedział Bartoszowi, że warszawski budynek znajdujący się na ulicy Ursynowskiej 36/38 i piątka jego mieszkańców staną się ostatnim bastionem upadającej cywilizacji i kultury ludzkiej, prawdopodobnie by go wyśmiał. Gracze i kultura? Cóż za nonsens!Dziś nie wiadomo, czy jeszcze się śmiać, czy już płakać? Dach przecieka. Okna wybite. Tynk... jaki tynk? Ludzi brak. Miasto, dawniej znajdujące się w stanie permanentnego zakorkowania, stoi dziś puste i ciche. Nawet zawodzący wiatr wzgardził martwymi uliczkami i tylko kapiący lekko deszcz odwiedzał wymarłe, zrujnowane blokowiska. Ale to dobrze. Skoro panuje cisza, oznacza to, że w pobliżu nie ma ich. Złotych.Samotne przemyślenia przerwał mu potok przekleństw rozchodzący się z pokoju obok, których autorem był Adam. Ten spędzał czas jak zwykle - pisząc gorączkowo recenzje gier, które nie istnieją. I już nigdy nie zaistnieją....wydaje się więc, że formuła From Software, pomimo groźby nadmiernego rozmiękczenia, w dalszym ciągu stanowi kamień węgielny... nie no, kamień węgielny przecież się podkłada, jakżeby się zmiękczył?... rdzeń.... ee, zaraza, nie rdzeń tam...!Początkowo jego hobby traktowane było z pobłażaniem, zwłaszcza że opisywane przez niego wyimaginowane gry były całkiem niezłe – cholera, były naprawdę dobre – a kiedy siedzi się w jednym, ciasnym budynku przez kilka lat, a za oknem dogorywają resztki życia na planecie, to człowiek może naprawdę zacząć się nudzić. Wtedy każda rozrywka się nada, nawet tak smutna, jak czytanie recenzji nieistniejących gier.Mimo to Bartosz przysiągłby, że widział Adama, jak przynajmniej dwa razy próbował wsadzić kawałki papieru z recenzją do redakcyjnej konsoli, po czym zasiadał przed nią wygodnie i, no, grał chyba. Na pewno myślał że tak robi, skoro po 20 minutach zaczął narzekać, że „znowu mu wybugowało save'a, jak w ogóle można wydać takiego bubla bez testowania, za co ja płacę do cholery, wyrzucę to dziadostwo w trzy diabły i się skończy”.Co za dziwactwo! Przecież konsola nie zadziała bez prądu!Lepiej jednak nie podnosić tego tematu, poprawił się w duchu Bartosz. Dominik próbował. Od tego czasu zamknął się w pokoju ksero i powtarzał, że wyjdzie dopiero, gdy odzyska zdolność widzenia w trójwymiarze i liczenia powyżej pięciu. I tak już siedział, czwarty miesiąc.Mimo to Dominik był, jak każdy, użyteczny dla grupy. Jego taktyczny zmysł – czy też jak sam mawiał „strategiczne medytacje podręcznika Sztuki Wojny Sid Meiera o harmonijnym rozwoju ciała i duszy w systemie kastowym” - już nieraz uratowały ich przed włóczącymi się w okolicy Złotymi. Kto by przypuszczał, że granie 16 godzin na dobę w gry wideo faktycznie się na coś przyda? Nigdy nie wiadomo, kiedy tysiąclecia rozwoju cywilizacyjnego szlag trafi i człowiek zacznie doceniać prostotę i poręczność ciężkiego kija do drewna.Za oknem rozległo się ciche tuptanie. Bartosz wyjrzał i napotkał wzrokiem pędzącego przez błoto Krzysztofa, który naprzemiennie skakał, wywijał koziołki, padał na ziemię, liczył do pięciu (wciąż umie!, pomyślał z dumą Bartosz), wstawał, machał bezwładnie rękami i ogólnie dbał o kondycję fizyczną.Ze wszystkich ocalałych z zagłady Krzysztof zniósł ją chyba najlepiej. Zważywszy na dziką radość malującą się na jego pomalowanej w czerwone pasy rytualne twarzy i spontaniczne akty przemocy wobec przyrody nieożywionej, można by powiedzieć, że chyba nawet zbyt dobrze. Ale przynajmniej zdrowo się odżywiał.Bartosz uniósł wzrok. Na dachu ich, cóż, „fortecy”, unosił się fioletowy wahadłowiec kosmiczny, kontynuujący swą pięcioletnią misję eksplorowania nowych, obcych światów, poszukiwania nowych form życia i cywilizacji, mający dzielnie dotrzeć tam, gdzie żaden człowiek wcześniej nie dotarł. Albo zrobiłby to, gdyby wczorajszy deszcz nie rozpuścił kartonu, z którego się składał.Joanna postanowiła zużytkować walające się wszędzie puste pudła i skleiła z nich własny wahadłowiec (USS Gwiazdołapacz!), który już, lada dzień, miał wyruszyć w podróż kosmiczną, by znaleźć wśród gwiazd nową przyszłość dla ludzkiego rodzaju. Na razie wszyscy musieli poczekać, aż wyschnie.Mimo to Bartosz podziwiał jej atencję wobec detali. Do wahadłowca dołączone było 7 skafandrów, ze szklanymi bańkami imitującymi hełmy, plastikowymi rurkami, gumiakami i w ogóle. Pełen pakiet. Miały nawet ręcznie robione naszywki świadczące o przynależności do Gwiezdnych Ochotników Galaktycznych, z różnymi stopniami.Plus, kiedy pojawiali się Złoci okazywało się, że mokre kartony wypełnione szkłem, zrzucone z wysokości kilkunastu metrów potrafią niemiłosiernie przypierniczyć tam, gdzie trzeba. Tam gdzie nie trzeba zresztą też.Bartosz wziął głęboki wdech. Pogoda była mglista, na oko ciągle przed południem. Oczywiście miałby większą pewność, gdyby słońce raczyło od czasu do czasu wychylić się zza tych przeklętych chmur, najwyraźniej jednak nawet ono przerażone było szaleństwem, jakie ogarnęło całą ludzkość. No, ogarnęło wszystkich poza ich piątką, rzecz jasna.Przynajmniej wszystko było teraz czystsze. Bartosz nabrał powietrza w płuca, westchnął głęboko. Jeszcze pięć lat temu byłby przerażony, starając się wykonać taką czynność, teraz jednak popatrzył tylko z satysfakcją na gęste obłoki pary, kłębiące się przed jego twarzą. Żadnych zanieczyszczeń. Żadnych smogów. Żadnych topiących się płuc.Trzeba patrzeć na pozytywne aspekty, inaczej człowiek postrada zmysły. Czyste powietrze. Zielone drzewa. Cisza, której nie dało się zaznać przed......TAAAAAAAAAAA... - rozległo się w oddali.

Bartosz podskoczył naraz. Nastawił uszu. Nie, czyżby dopadła go paranoja? Zbzikował przez te wszystkie lata? Przecież to niemożliwe, żeby...

MEEEEEEEEEEEEEEE... - ponownie, spośród białej mgły, rozległo się wycie. Ale nie było już odległe, wcale a wcale. W istocie, było całkiem bliskie. Zbyt bliskie.

Serce łomotało w klatce piersiowej, a dudnienie w uszach zagłuszało wszystko inne... ale nie miał wątpliwości.Bartosz nie musiał nikogo alarmować. Wszyscy byli już przygotowani. Każdy członek redakcji – Adam, Dominik, Joanna, Krzysztof - odwrócił się w stronę, z której dobiegały jęki potępionych istot. Złotych. Dźwięk falował, to przybierając, to tracąc na sile. Stawał się jednak coraz bardziej wyraźny.ROOOOOOOOOOOOOOOO – bluźnierstwo zawyło ponownie, tym razem do wtóru dźwięku szurania.Bartosz zaczął panikować. Nie byli przygotowani! Nie rozstawili pułapek, żadnych barykad, nic! Przecież do nocy jeszcze daleko! Joannie skończyło się już szkło, Dominik przecież z mgły bicza nie ukręci („informacja z pierwszej ręki”), a Adam... no cóż, zostawał tylko Krzysztof.Mało, stanowczo za mało. Mało czasu!Straszliwy hałas stawał się nie do zniesienia. Wszyscy zamarli w bezruchu, naprężeni w oczekiwaniu. I naraz ich oczom ukazali się Złoci.TAAAKE ME HOOOOOME, COUNTRY ROOOOOAD – zawyli w straszliwym unisono. Po czym szurając bezwładnie nogami, skierowali się w stronę budynku redakcji.

- Horda nadchodzi z zachodnich rubieży! - zawołał Dominik, najwyraźniej zaaferowany do tego stopnia, by wreszcie opuścić pokój ksero. Na głowie miał napoleońską czapkę.- Musimy przejść na system wasalny! Roześlijcie kapłanów! Wyślijcie poselstwo na Wiejską!

Zamarł na chwilę.

- Albo nie, tego ostatniego nie róbcie. Konia mi, powiadam, Amigę za konia! Kto żyw, grajcie „wsiadanego”!Bartosz ledwo go usłyszał. Albo zrozumiał. Dudnienie tysięcy kroków zagłuszało jego słowa.- Jeszcze nigdy nie było ich tak wielu! Tysiące! - dodała Joanna, maniakalnie machając rękami, próbując jednocześnie przejść do nadświetlnej, wystrzelić torpedy fotonowe (siła 80%, nie jesteśmy przecież zwierzętami), aktywować deflektor, uruchomić podstawowe manewry unikowe i wypić tyle kawy, ile tylko człowiek jest w stanie (i w sumie jeszcze trochę).Złotych było... stanowczo zbyt wiele.No, to chyba czas powiedzieć sobie nawzajem 'cześć'. I dzięki za ryby, pomyślał Bartosz. Naraz obok niego pojawił się Adam z megafonem w ręku.- No bo jak można, ja się pytam, jak można twierdzić, że Fallout, z wyjątkiem klasyka z 1997 roku, jest lepszym doświadczeniem post apokalipsy niż powstałe na kanwie arcydzieła mistrza Głuchowskiego Metro?! Jak?! - wrzasnął, wyciągając oskarżycielsko palce w kierunku Złotych. - Przecież klimat i gameplay są na znacznie wyższym, bardziej wysmakowanym poziomie! Dialogi są lepsze! Fabuła sensowniejsza! Gra bardziej stabilna! Postacie wiarygodniejsze! - jego twarz nabierała koloru purpury.- Dobra, spokojnie Adam, skupmy się, proszę – uspokajał kolegę Bartosz.- Zwierzęta! Neandertalczycy! Barbarzyńcy u wrót Rzymu! - perorował dalej Adam, gdy żyły na jego karku w panice pakowały walizki i ewakuowały się pędem w różne strony.

Złoci pojawili się w pełnej okazałości przed odrzwiami redakcji. Złote włosy na żelu. Złote pasy na niebieskiej kamizelce. Portrety Todda Howarda w złotym wieńcu laurowym.Czyli tak to się kończy?, pomyślał Bartosz. W głębi duszy zawsze wiedział, że właśnie jakoś tak. Stratowany przez tłum cosplayerów przebranych za nuklearnego chłopca z Ameryki lat 50 ubiegłego wieku, śpiewających hit Johnny'ego Denvera i czczących wybuchy atomowe.Tak, mniej więcej tak to powinno wyglądać. Mimo to, nie mogli się przecież poddać. Drzwi pękały pod naporem uderzeń z zewnątrz, ale to nie może być przecież koniec.Ktoś przecież musi o to wszystko walczyć! Ktoś musi dbać o resztki kultury. O rozum i godność człowieka. O łyżkę miodu w beczce dziegciu! O prawo do samostanowienia! O rozwój psychiczny i duchowy! O wspólne dobro! I za to walczymy! Stąd nasza siła! Z wiary i przekonania!...No, z wyjątkiem Krzyśka. On chyba po prostu lubi zabijać - dodał w myślach Bartosz, widząc jak jego redakcyjny kolega zaśmiewając się maniakalnie wykorzystuje klamkę od drzwi i trofea swoich ofiar jako bardzo pomysłową broń sieczną dalekiego zasięgu.

Mgła spowijała w swej ciszy ostatnią walkę losy ludzkości... Kto zatem wygra? Jak się to rozstrzygnie? Kto przetrwa?No, jednak nie redakcja. To jednak jest pięciu na kilka tysięcy. Ale próbowali i to im się chwali. A teraz kończymy, bo piszącego rozbolały palce, a w ogóle to jest już późno i trzeba iść spać. Pa, pa!Dariusz Piotrowski

Źródło artykułu:Polygamia.pl
Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (3)