Luke Cage: sezon 1 - recenzja. Bez mleka, z cukrem

Luke Cage: sezon 1 - recenzja. Bez mleka, z cukrem

Luke Cage: sezon 1 - recenzja. Bez mleka, z cukrem
Adam Piechota
04.10.2016 11:36

Netflix nie zwalnia.

Współpracę Marvela z Netflixem obserwujemy dopiero od zeszłego roku, ale ja już nie wyobrażam sobie całego Cinematic Universe bez tytułów z małego ekranu, nawet jeśli - przynajmniej na razie - filmy nie mają ochoty nawiązywać do seriali, a seriale do filmów, choćby na marginesie, muszą. Przed premierą pierwszego sezonu "Daredevila" nie rozumiałem, jak wiele te komiksy tracą na próbach wciśnięcia się w kategorię PG-13. Netflix wszedł na scenę i pokazał, iż przekonujący obraz superbohaterski tworzą nie rozdmuchany budżet czy najpopularniejsze buźki Hollywood, tylko dosadny, bezpośredni charakter, w którym sekwencje akcji ustępują miejsca obyczajowym dramatom. Sieć, jaką plotą powoli seriale, jest dla mnie głównym daniem całego Marvela. Na "Defenders" czekam o wiele mocniej niż na walkę Avengersów z Thanosem.Fundamenty tego przedsięwzięcia powstają bardzo szybko i tylko czekać, aż Netflixowi powinie się noga podczas produkowania dwóch sezonów marvelowiska rocznie. "Luke Cage", czwarta seria po obu "Daredevilach" oraz mojej ulubionej "Jessice Jones", właśnie to zwiastował. Mike Colter pasował w roli pobocznej u boku Krysten Ritter, ale nie wydawał się kreacją, na której można by zbudować równie silną opowieść. Był zbyt stabilny i "superbohaterski" w wysokobudżetowym rozumieniu słowa. Protagoniści Marvelowych seriali to figury dwuznaczne, stąpające na granicy ogłady i szaleństwa. Po części miałem rację. Ale paradoksalnie - to wcale nie oznacza, iż Cheo Coker (gospodarz produkcji) dostarczył pierwsze zgniłe jajo tego uniwersum. Bo Luke nie musiał być intrygujący, aby "Luke" pochłonął widza.Nie sam główny bohater będzie tym razem istotny, lecz jego kolor. Mając na pokładzie niemal wyłącznie czarnoskórą ekipę scenarzystów, "Luke Cage" nie mógł pozostać typowym serialem superbohaterskim. "Jessica" oddawała hołd stylistyce noir, "Cage" z kolei przypomina nam o kinie z nurtu blaxploitation. Niemniej nie kończy się na ukłonie. Ulice Harlemu (fajnie podkreślonej jesienno-zimowymi barwami dzielnicy Nowego Jorku) to świat świeży, zakorzeniony we współczesności. A do tego zaangażowany politycznie. Gdy gościnnie występujący Method Man powie, że "to mocna rzecz, widzieć czarnego faceta, który jest kuloodporny i nieustraszony", a nasz heros biega ukryty pod kapturem luźnej bluzy, czuć, że twórcy chcieli swojej ludności dać ich własnego bohatera. Którego związek z Marvelem interesuje ich najmniej.

Dlatego Harlem oddycha własną, ciemną piersią. Odwołuje się do całej afroamerykańskiej popkultury, od boisk do kosza, jazzu, soulu, hip-hopu, po klasyczne "wychowanie przez ulicę". Tutejszemu językowi, wypełnionemu wszelkimi "ain'tami" i "niggerami", daleko do Hell's Kitchen z "Daredevila" - zupełnie jak w rzeczywistości, choć to przecież części tego samego miasta. Krótko: ten setting działa. A gdy jeden z antagonistów stoi na balkoniku swego ekskluzywnego klubu i przysłuchuje się próbom występujących u niego muzyków, rozumiesz, że w tym świecie jest po prostu potęgą. Tak samo oczywista jest "Szwajcaria Harlemu", czyli salon fryzjerski ikony dzielnicy, Popa ("przyjaciela wszystkich"), u którego Luke zaszył się po wydarzeniach z "Jessici Jones". Akceptujesz, że dla tych ludzi postanowienie unikania gangsterskich potyczek na terenie zakładu Popa jest prawdziwym przykazaniem. Dlatego cała spirala intrygi, rozpoczynająca się od złamania tego przykazu, potrafi przekonać.

Napisałem już, że przeciwników będzie kilku. "Luke Cage" omija etap tradycyjnej inicjacji, do jakiej przyzwyczaił nas Netflix, więc nie będzie też struktury rodem z gry wideo ("główny boss na końcu"). Sezon ten sprawia wrażenie, jak gdyby ściśnięto w nim dwa scenariusze. Nie zdziwcie się, gdy kluczowe wydawałoby się postaci znikną nagle na półmetku całej historii. Cage'a ścigać będzie aż czworo odmiennych rzezimieszków. Nieszczęśliwie - najsłabiej umotywowany z nich jest ten teoretycznie najważniejszy, z którym odbędzie się finałowy pojedynek. Głównie przez to, iż za długo trzymany jest za kotarą tajemnicy (dlatego nie zdradzę jego tożsamości). Ale reszta wypada fantastycznie, potwierdzając teorię "serial superbohaterski jest tak dobry, jak jego antagoniści". Błyszczy szczególnie Shades, grany z iskrą przez Theo Rossiego ("Synowie Anarchii"). Zapuszczanie się dalej byłoby dla Was krzywdzące. Wszyscy źli mają swoją rolę, nikt nie pojawia się z przypadku - na tym poprzestańmy.W tak fantastycznie wymalowany świat wrzuca się tutaj Luke'a Cage'a. Stosującego tani podryw, nielubiącego być w centrum uwagi, nielubiącego używać swych mocy. Zamiata włosy u Popa, pilnuje własnego nosa, to mu chwilowo styka. "Nie prosiłem o to" - powtarza Adama Jensena. Wiadomo, że gdy mafia zniszczy jego azyl, chce czy nie chce, prosił czy nie, zabierze się za zrobienie porządku w Harlemie. Szybko zrozumie, że gangesterską częścią dzielnicy (czyli no, prawie całą dzielnicą) kieruje lokalny gangster Cottonmouth (Mahershala Ali nie ukrywa, że szedł w impresję "Ojca Chrzestnego"), karmiący brudnymi banknotami kampanię polityczną swojej kuzynki, Mariah'i Dillard (idealnie "suczowata" Alfre Woodard). Pociski go co najwyżej łaskoczą, więc swoją sugestię w sprawie nielegalnych interesów przedstawi wprost, z gracją czołgu wjeżdżającego na posterunek policji.Luke Cage Mike'a Coltera to typowy gigant o dobrym serduszku. Pomoże wszystkim w potrzebie, stłucze też każdego, o ile będzie musiał. Jeśli chodzi o momenty, w których przeciwnicy na chwilę oddają światło reflektorów postaci tytułowej, brakuje mi większej ilości akcji. Choć jednej sekwencji z maestrią master shotów "Daredevila" na przykład (walka na klatce schodowej z ostatniego sezonu). Zwłaszcza że niezniszczalność dawała pole do kreatywnego popisu. Jest jeden atak na kryjówkę mafii, ale poza tym pokaz potęgi Cage'a ogranicza się do karykaturalnego wyginania broni palnej, często w biegu. Być może przy powadze całej intrygi czy liczbie brutalnych mordów aktor chciał zachować ducha materiału źródłowego, dodać całości odrobiny luzu? Na pewno wielu to będzie pasowało, ja trochę narzekam.

Nie zabrakło kilkunastu mrugnięć zarówno do fanów seriali, jak i komiksów Marvela. Musicie mieć czujne oko, aby wyłapać cameo Stana Lee, ale bez podstawowej znajomości kanonu nie zaśmiejecie się, gdy Cage przypadkowo założy swój "prawdziwy", koszmarny kostium. Pojawi się Claire (tym razem w istotniejszej roli), powróci Turk, nasz ulubiony handlarz broni w Nowym Jorku. Jak zawsze, można "Luke'a" obejrzeć w oderwaniu od reszty uniwersum, ma wystarczająco samodzielny charakter, niemniej prawdziwą frajdę będzie miał widz, który tę historię potraktuje jak element układanki. W końcu i tak wszystko prowadzi do "Defenders". Zauważcie, że na scenie brakuje już wyłącznie ostatniego aktora - Iron Fista.Warty obejrzenia? Bez cienia wątpliwości. Lepszy czy gorszy od "Daredevila" i "Jessici"? Kwestia silnie subiektywna, wiadomo. Po "Cage'u" oczekiwałem najmniej, a zostałem wciągnięty w podobny wir zajawki (cały sezon zaliczyłem w jeden weekend, co przy moich standardach jest niemałym osiągnięciem). W prywatnym rankingu stawiam go niżej od pani detektyw z ciągotkami do butelki. Ale Netflixowej mapki bez kontynuacji już sobie nie wyobrażam. Szybko zrozumiałem, że ten serial poznaję dla antagonistów. Dla nich też przedłużę subskrypcję. Dla nich... i w sumie wszystkiego, co powstaje ze współpracy tej platformy z Marvelem. Na razie nadal bez wtopy. "Sweet Christmas".Adam Piechota

Źródło artykułu:Polygamia.pl
Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (8)